kres zaleznosci szczeniat od Steve'a, istnial tez kres jej zaleznosci od niego. Kochajac go, dojrzala. Dorosla, zmienila sie, odkryla prawdziwa milosc i nigdy nie bedzie zalowala ani jednej spedzonej ze Steve'em chwili.
– Trzymaj sie blisko mnie, dobrze?
– Doprawdy, Steve. Musialbys prowadzic mnie na smyczy, abym mogla byc jeszcze blizej.
– Smycz? – Podrapal sie w podbrodek. – Podoba mi sie ten pomysl.
– Oczywiscie. Przypominasz mi jaskiniowcow i takich innych facetow majacych nadopiekuncze podejscie do kobiet.
– Posluchaj, madralo, klusownik jeszcze grasuje na wolnosci, a dopoki nie dowiemy sie, kim jest ten palant, uwazam, ze nie powinnas chodzic po lesie.
Udala, ze ziewa z nudow. Wiedziala, ze chcial, zeby zostala w domu. Byl jednak niedzielny wieczor, nie musiala byc u Samsona. Udawala ze jest w dobrym humorze, ale bol w jej sercu wciaz sie nasilal. Nie bedzie miala juz tak wielu okazji do przebywania ze Steve'em… ani ogladania kudlatych wilczych potworkow, ktore tak pokochala.
Po niebie pedzily ciezkie szare chmury. Do zachodu slonca brakowalo jeszcze godziny, ale wieczor byl juz chlodny. Zbieralo sie na deszcz. Przysiadla na glazie i odkrecila termos, zeby nalac kawy, a Steve przemierzal ostatnie metry dzielace go od jaskini.
Dla dobra szczeniat trzeba bylo ograniczac ich kontakty z ludzmi, ale chciala na nie popatrzec. Widziala jak male potworki, poczuwszy zapach Steve'a, wysypaly sie zza skalnego wystepu z ogromnym entuzjazmem.
Popatrzyla na nie z czuloscia. Tak bardzo wyrosly. Uszy mialy juz stojace, potrafily warczec i wyc jak dorosle wilki. A syn Bialego Wilka piekne snieznobiale szczenie, zdobyl dominujaca pozycje wsrod rodzenstwa.
Zdjela rekawice i oplotla dlonmi kubek, wpatrujac sie w Steve'a. Kucal, otoczony rozszczekanymi wilczkami. Hamlet, Grom i Scarlett juz regularnie przynosily mlodym smakolyki z lasu, wiec nie musial ich karmic. Lobuziaki mialy jednak trudne dziecinstwo, wiec dawal im jeszcze witaminy w postaci smacznych kaskow.
Uslyszala za soba jakis dzwiek. Odwrocila glowe i w odleglosci kilku metrow od siebie zobaczyla Bialego Wilka.
– Czesc, kolego – szepnela. – Przyszedles sie ze mna zobaczyc?
Najwyrazniej tak bylo, bo wielkie zwierze przykustykalo blizej z wysoko uniesionym ogonem, wpatrzone w nia swymi siegajacymi w glab duszy oczyma. Wygladal na groznego, dzikiego i wystarczajaco zdrowego, by ja rozszarpac w mgnieniu oka. Podbiegl jeszcze kilka krokow, a potem podniosl pysk i stracil jej czapke z glowy.
– Hej! – zaprotestowala bez przekonania. Wilk cofnal sie kilka krokow, ale przekrzywil leb i pomachal srebrzystobialym ogonem, jakby zapraszajac do zabawy.
– Chcesz zabrac moja czapke, olbrzymie? – Podniosla czapke i rzucila ja. Wilk skoczyl za nia i, niestety, uciekl ze swoim nowym skarbem. Kiedy wrocil w podskokach zza kepy sosen, nie mial czapki, ale znow przekrzywil leb i machnal ogonem, jakby prosil ja o cos jeszcze.
– Nie ma mowy, utrapiencze, wiecej ubran ode mnie nie dostaniesz. Moze pobawimy sie patykiem?
Podniosla jakas galazke, ale uwazala, zeby trzymac ja nisko, bo uniesiony patyk wilk moglby potraktowac jako oznake agresji. Chwycil galazke i podrzucil kilka razy, a potem podbiegl do Mary Ellen. Okazywana przez niego ochota do zabawy rozgrzala jej serce. Zupelnie tak jak Steve, Bialy Wilk byl radosny, lobuzerski, przyjazny… i samotny. Na tyle samotny, ze zaakceptowal jej towarzystwo.
Znow rzucila w jego kierunku patyk, lecz zabawa raptownie sie skonczyla. Bialy Wilk nagle warknal, obnazyl zeby i zjezyl siersc. Mary Ellen zmarszczyla czolo, zastanawiajac sie, czy zrobila cos niewlasciwego.
Wilk odwrocil sie gwaltownie, zaczal weszyc i znow warknal. Mary Ellen uslyszala za sosnami trzask lamanej galezi. Bialy Wilk rzucil sie przez las w tym kierunku. Martwiac sie o jego rane – wilk jeszcze kulal – Mary Ellen ruszyla za nim. Chciala tylko miec go na oku, zeby moc zawolac Steve'a gdyby zwierze wpadlo w jakies klopoty.
Po chwili, zdyszana, znalazla sie na szczycie wzgorza. Inne wilki zniknely. Za galeziami ogromnego srebrzystego swierka zobaczyla przemykajacy cien. Bialy Wilk. Ale tuz za nim dostrzegla jakis ruch. To byl mezczyzna w wojskowym stroju maskujacym. Zalsnilo cos metalowego, co intruz upuscil w biegu.
– Steve!
Ogarnal ja strach. Lek, ze mezczyzna ma bron i zastrzeli Bialego Wilka. Bala sie, ze wilk zaatakuje mezczyzne, a przede wszystkim obawiala sie, ze jesli teraz, natychmiast, cos sie nie stanie, to ktos zostanie ranny. Zawolala Steve'a pewna, ze ja slyszy. Nie jest przeciez tak daleko. A bedac tchorzem – prawdziwym, patentowanym tchorzem – zamierzala usunac sie na bok, zejsc Steve'owi i wszystkim innym z drogi. Jednak w chwili, gdy sie odwracala, rozpoznala lezacy w blocie kawalek metalu.
To byl potrzask. Jej pamiec przywolala obraz zakrwawionego Bialego Wilka z lapa uwieziona w identycznej okrutnej paszczy. Teraz trzaski sie zblizaly. Intruz zawrocil. Idiota, pewnie w koncu zdal sobie sprawe, ze powinien skierowac sie do drogi i samochodu. Ale to znaczylo, ze przedzieral sie przez krzaki w odleglosci mniejszej niz dziesiec metrow od niej. Cholera. Bialy Wilk tropil go, blyskajac zza drzew bialym futrem.
Pobiegla. Robila juz w zyciu glupstwa kierujac sie impulsem, ale teraz nie miala wyboru. Czula grozaca katastrofe, czula ja w panicznym biciu swego serca. Zwierze za chwile zaatakuje tego durnia a jesli do tego dojdzie, to Steve, Bialy Wilk i wszystkie inne wilki drogo za to zaplaca.
Mezczyzna pedzil przez las dokladnie w jej strone. Przebiegnie tuz obok niej! Nie zastanawiala sie, nie miala na to czasu. Istniala tylko jedna szansa, by zapobiec nieszczesciu. Skoczyla intruzowi na plecy i wczepila sie w nie niczym kleszcz, krzyczac:
– Steve! – I jeszcze: – Bialy Wilku, nie!
Uderzyl ja komizm tej sytuacji – tylko duren spodziewalby sie, ze dziki wilk poslucha ludzkiego rozkazu. O, Boze, ale wpadla. Sila jej skoku nie przewrocila mezczyzny, ktory zaklal zaskoczony. Probowal ja zrzucic z plecow, przeklinajac, krzyczac i szarpiac sie gwaltownie.
Miesnie nog i rak scierply jej od wysilku i Mary Ellen z rozpacza zdala sobie sprawe, ze nie jest na tyle silna, zeby przewrocic nieznajomego. Mial strzelbe, co zauwazyla dopiero wtedy, kiedy ja upuscil podczas szamotaniny. Przynajmniej na razie ta bron nie zagrazala jej ani Bialemu Wilkowi. Mezczyzna krecil sie dookola usilujac ja zrzucic. Uderzyla glowa w twardy pien drzewa i zobaczyla wszystkie gwiazdy. Ujrzala tez siebie w glownej roli w komedii w stylu tych z Flipem i Flapem o glupiej kobiecie ujezdzajacej ludzkiego mustanga.
– Schneider…
Poprzez zgielk w jej glowie przedarl sie glos Steve'a. Dopiero teraz rozpoznala w klusowniku Richarda Schneidera z baru. Steve potrafilby prawdopodobnie tym swoim cichym, aksamitnym glosem rozbrajac bomby. Potrafil tez sprawic, ze kobieta tracila dla niego serce.
Schneider byc moze nie wiedzial, w jakie wpadl klopoty, ale ona wiedziala.
– Schneider. Masz sie odwrocic, a potem powoli i bardzo ostroznie postawic te pania na ziemi. Chyba nie chcesz, zeby cos jej sie stalo. Zapewniam cie, ze nie bede szczesliwy, jesli zobacze na jej ciele chociaz jeden siniec. W porzadku. Nie rob szybkich ruchow, a wszystko bedzie dobrze…
Niektore przyjecia ciagnely sie w nieskonczonosc. Zanim Mary Ellen zwinela sie w rogu kanapy w przyczepie Steve'a zapadla kompletna ciemnosc. Ledwo usiadla, podal jej szklaneczke whisky z Poludnia. Nie znosila jej. Szczenieta mialy sie dobrze, podobnie jak Bialy Wilk. Wszyscy byli zadowoleni, poza Schneiderem, ktory wcale nie byl zachwycony, kiedy Wooley Harris znalazl u niego w kieszeni woreczek z marihuana. No i ktory zostal oskarzony o klusownictwo. W koncu jednak cale zamieszanie minelo i ona tez czula sie dobrze – tyle ze kiedy przelknela obrzydliwa whisky, Steve postawil przed nia nastepna szklaneczke.
– Wolalabym juz trucizne…
– Nie odmawiaj, dobrze? Jeszcze teraz rece mi sie trzesa. Bede spokojniejszy, jesli sie napijesz.
Rece wcale mu sie nie trzesly. Mary Ellen – owszem. Narzucil jej na ramiona ogromny koc. Nie potrafila spojrzec mu w oczy.
– Czuje sie naprawde… glupio – przyznala sie.
– Glupio? – Steve uniosl w zdumieniu brwi. – Udusze cie, jesli jeszcze raz zrobisz cos tak niebezpiecznego, ale przyskrzynilismy drania jedynie dzieki tobie. Dlaczego mialabys sie czuc glupio?
– Bo… – machnela reka czujac sie niezrecznie nawet teraz, gdy probowala mu to wyjasnic. – Ten skok na jego plecy byl idiotyczny. Nie pomyslalam, co robie. Ten facet byl za duzy, w zaden sposob nie dalabym mu rady. Ale nie moglam niczego innego zrobic.
– Mary, a czego wlasciwie sie po sobie spodziewalas? – Steve potrzasnal glowa. – No dobrze, zareagowalas