rozpoczeciem pracy zatrzymala sie na stacji benzynowej i o malo nie dostala zawalu. Wprawdzie udalo jej sie wyrzucic Johnny'ego na jakis czas z domu, ale ten lajdak spedzil pracowicie popoludnie, rozmawiajac ze wszystkimi w miasteczku i opowiadajac im, ze jest jej narzeczonym. Samson, podobnie jak wszyscy inni, wydawal sie oczarowany romantyczna postawa Johnny'ego. Rozumiala to. Ja tez kiedys oczarowala jego wylewnosc.
Romantyczne gesty byly wspaniale, ale jedynie wtedy, gdy za nimi kryla sie milosc. Kupienie roz wymagalo tylko pieniedzy – to zaden problem dla czlowieka z kieszeniami pelnymi zielonych banknotow. Mezczyzna, ktory czolgal sie po blocie, zeby zlozyc w jej ramionach maslanookie szczenie – to byl prawdziwy romantyk. Mezczyzna, ktory wspieral ja w jej dazeniach, chocby nie wiadomo jak roznily sie od jego marzen i celow – to byl czlowiek godzien prawdziwej milosci. Mezczyzna, od ktorego dotyku, spojrzenia, uczuc odbijajacych sie w jego oczach topnialo jej serce – to ktos dla niej najwazniejszy.
Steve. Boze, co on sobie pomysli, jak sie dowie o Johnnym? Ze jest idiotka, ktora wybrala sobie takiego czarusia? Ze jest tak glupia, ze nie potrafi odroznic przebieglego chlopca od prawdziwego mezczyzny?
Uslyszala dobiegajace z baru glosy. Klienci czekali, wiec szybko weszla przez wahadlowe drzwi, ale w zoladku nadal czula ssanie. Miala szczescie, ze Steve byl zajety przygotowywaniem wilkow do przeprowadzki na wyspe, bo inaczej na pewno juz by sie dowiedzial o Johnnym.
W zaden sposob nie mogla stac bezczynnie i pozwolic na to, by jej byly narzeczony zagrozil wszystkiemu, co bylo dla niej wazne. Powinna byla wczesniej powiedziec Steve'owi o Johnnym. Nie chciala juz miec zadnych tajemnic przed ukochanym mezczyzna ale najpierw musiala rozwiazac ten problem. Cholera. Czasami kobieta musi zrobic to, co powinna.
Wooley Harris podniosl stary dzbanek do kawy ze skruszona mina.
– Byc moze zostal tu jeszcze jeden kubek, ale obawiam sie, ze pita z niego kawa bedzie smakowac fusami.
– Nie szkodzi. – Steve przyjal wyszczerbiony kubek i wyciagnal sie na drewnianym biurowym krzesle. Biegal przez caly dzien, zajmujac sie wilkami i zalatwiajac ich przenosiny na wyspe. Byl wykonczony. Chcial tylko zobaczyc Mary Ellen, ale dobrze wiedzial, ze przez godzine bedzie jeszcze zajeta obslugiwaniem wieczornych klientow.
Budynek policji okregowej stal naprzeciwko baru, wiec kiedy Wooley zaprosil go na pogawedke, Steve sie nie opieral. Kawa pozwolila mu odzyskac sily i cierpliwosc. Byl spiety niczym nakrecona sprezyna. Wooley sie nudzil – twierdzil, ze z powodu braku przestepstw nie ma w tym miescie co robic – a poza tym stanowil mile towarzystwo. Rozmowa toczyla sie wokol miejscowych plotek i polityki, po czym zeszla na Richy'ego Schneidera.
– Wiedzialem, ze jest cpunem – powiedzial Wooley – tyle ze nigdy niczego przy nim nie znalazlem. Jak sie polaczy narkotyki z kompleksami, to klopoty gotowe. Przykro mi tylko, ze wybral sobie na ofiary twoje wilki.
– Przynajmniej zostal zlapany, zanim narobil wiecej szkod. Trudno walczyc z takim wrogiem. Przyzwoici ludzie zywia w glebi ducha przychylne uczucia dla wilkow. Trzeba kazdemu dac okazje wygadania sie, a nietrudno bedzie znalezc zloty srodek. Takie palanty jak Schneider mieszaja w glowach po obu stronach… – Steve uslyszal pisk hamulcow i gwaltownie spojrzal w okno.
– Co sie tam dzieje? – Wooley tez to uslyszal i wstal z krzesla. Steve dotarl do okna pierwszy.
– Wyglada na to, ze przed barem Samsona jest jakas awantura.
Kierowca ciezarowki, ktory tak ostro zahamowal, juz ruszal. Kiedy odjechal, Steve zobaczyl wylewajacy sie z baru tlumek. Nagle z budynku wyszedl tylem wysoki blondyn z rekoma uniesionymi w obronnym gescie. Steve spojrzal na obcego zmruzonymi oczyma.
– Wiem, kto to jest – mruknal Wooley. – Czy slyszales… hmm… o…
– Tak, slyszalem o nim – rzekl cicho Steve. – Nie moglem sie dzisiaj nigdzie ruszyc, zeby o nim nie uslyszec.
– Zgadza sie. Znajac zamilowanie mieszkancow tego miasteczka do plotek… A niech to. Nie wierze wlasnym oczom. Co wlasciwie ta twoja kobieta robi?
Steve zauwazyl Mary Ellen, ktora wlasnie w dosc spektakularny sposob wyszla z baru.
– Zaryzykowalbym twierdzenie, ze grozi temu dzentelmenowi krzeslem – mruknal.
Wooley poslal mu spojrzenie z ukosa po czym obaj rzucili sie po kurtki i wypadli na zewnatrz. Niewatpliwie ta scenka nie wywolalaby tyle zamieszania, gdyby cale miasteczko nie bylo znudzone i nie marzylo o jakiejs atrakcji. Na szczescie Steve przerastal wiekszosc pozostalych o glowe.
Serce walilo mu jak mlotem. Caly dzien slyszal o tym, jak Johnny usiluje odzyskac wzgledy bylej narzeczonej. Mary Ellen zawsze niezwykle zrecznie unikala rozmowy na jego temat. Steve od dawna podejrzewal, ze to ten duren zadal druzgocacy cios jej pewnosci siebie, i kiedy facet wreszcie sie pojawil, prawie sie z tego ucieszyl. Byla to dla niej okazja zamkniecia nie dokonczonej sprawy oraz upewnienia sie, co czuje do niego, ustalenia jaki bedzie los ich obojga w przyszlosci.
Nie ucieszyl sie jednak za bardzo. Jeden rzut oka powiedzial Steve'owi, ze ten facet to przystojniak, a jego ubranie, samochod i wyglad swiadczyly o pokaznych zasobach finansowych i uporzadkowanym zyciu, czego Steve nie moglby nigdy Mary Ellen zagwarantowac.
Sprzeczka stawala sie coraz gwaltowniejsza; Steve rozumial juz pojedyncze slowa. Jedynie dzieki zelaznemu opanowaniu potrafil stac spokojnie i nic nie robic. Dama jego serca byla ogromnie wrazliwa na punkcie samodzielnosci. Juz raz nieomal ja stracil, kiedy zalozyl, ze pragnie jego interwencji. Przysiagl sobie, ze nie popelni drugi raz tego bledu, a wiedzial, o jaka stawke toczy sie gra. Ale, do cholery, trzymanie sie w tej sytuacji na uboczu bylo najtrudniejsza rzecza jaka kiedykolwiek zrobil. Czasami damie potrzebny jest bohater. Chcial byc nim dla niej. Pragnal rzucic sie w tlumek i rozkwasic gebe temu przystojniakowi.
– Co robisz? – wrzasnal Johnny. – Przestan dzgac mnie tym krzeslem!
– A guzik. Powiedzialam ci „nie” na wszystkie sposoby, jakie znam, Johnny. Slyszales, tylko nie chciales sluchac. Czy wreszcie zwrocisz uwage na moje slowa?
– Przestan, dobrze? Jeszcze zrobisz komus krzywde! Postaw krzeslo, to porozmawiamy. Nie zachowujesz sie powaznie.
– Kurcze blade! Nie moge uwierzyc, ze jeszcze do ciebie nic nie dotarlo. – Wycelowala nogi krzesla w jego piers. – Masz dwie mozliwosci, kotku. Albo zostawisz mnie i wyjedziesz z miasta albo zobaczysz, jak rozbijam ci to na glowie.
– Na litosc boska…
– Wsiadaj do swego bialego samochodziku, Johnny.
– Mary Ellen…
– Natychmiast. Wsiadaj, zapal ten glupi silnik i ruszaj prosto glowna ulica Nie chce cie wiecej widziec. Czy wreszcie wyrazam sie jasno? – Uniosla niezrecznie krzeslo nad glowa jakby chciala cisnac nim w Johnny'ego. Johnny zmartwial, po czym okrecil sie na piecie i uciekl.
Steve nachylil sie do Wooleya i mruknal:
– Taka wlasnie jest moja dziewczyna.
O Boze. O Boze. Trzesla sie tak bardzo, ze z trudem lapala oddech – i nawet nie sprobowala nad soba panowac, dopoki nie zobaczyla, jak bialy samochod znika za rogiem. Johnny odjechal. Nareszcie. Tym razem na dobre. Mary Ellen nagle zdala sobie sprawe, ze bar opustoszal. W kazdym oswietlonym oknie widnialy twarze. Wszedzie byli ludzie. Swiadkiem tej zenujacej sceny bylo cale to cholerne miasteczko.
A potem – jakby jeszcze nie ziscil sie jej najgorszy koszmar – zobaczyla Steve'a.
Serce w niej zamarlo. Opieral sie o mur budynku policji okregowej, stojac obok Wooleya Harrisa. Ciepla kurtke mial rozpieta i jedna noge wysunieta do przodu. Nie pomoze jej zadna modlitwa. To jasne, ze wszystko widzial.
W chwili kiedy spotkaly sie ich spojrzenia wyprostowal sie i ruszyl w jej kierunku. Nie bylo w poblizu zadnej piwnicy, zadnej jaskini, zadnej dobrej wrozki, ktora pomoglaby jej zniknac. Wszyscy mieszkancy miasta patrzyli, jak Steve idzie przez ulice, ale w jakis dziwaczny sposob wydawalo sie, ze nagle znalezli sie sami. Hipnotyzowal ja wzrokiem bezlitosnie i nieublaganie.
Slonce wlasnie zaszlo. Dachy byly skapane w zamglonym swietle. Gdzies szczekal pies. Wszystko wygladalo tak normalnie i nic nie wskazywalo na zblizajaca sie katastrofe. Podszedl prosto do niej i zanim mogla cokolwiek powiedziec, zanim zdolala sobie przypomniec, jak zmusic do dzialania struny glosowe, szepnal:
– Jestem z ciebie taki dumny, ze chyba tego nie potrafie wyrazic.
Jakby te slowa nie byly wystarczajaco oszalamiajace, ten zdumiewajacy mezczyzna ja pocalowal. Uniosl ja w powietrze i obdarzyl pocalunkiem. Dzikim, szalonym, dlugim pocalunkiem, jakby wariowal na jej punkcie. Przez