Roberta, i popatrzyl na Reggiego wciaz stojacego w przejsciu z taka sama sarkastyczna mina.
Przeniosl wzrok na bialy dywan, ktory wygladal tak, jakby codziennie odkurzano go z pietyzmem, centymetr po centymetrze. Zostawil na nim swoje slady w drodze do sofy. Nie byl jednak wcale pewien, czy podejrzany zapach wiszacy w pokoju pochodzi od zaschnietych rybich wnetrznosci na butach Hossa, czy tez od mieszaniny herbatnikow stojacych w wazie na stoliku. Znow powedrowal myslami do Sary, zaczal sie zastanawiac, co ona teraz robi. Bardzo chcial byc przy niej, zeby kontrolowac jej odczucia, wpajac jej przeswiadczenie, ze on wcale nie jest potworem. Gdyby tylko posiadal taka moc, natychmiast strzelilby palcami, zeby magicznym sposobem znalezli sie gdzie indziej, obojetnie gdzie, byle nie tutaj.
– Matka Jessie rowniez ci wpadla w oko? – zapytal Reggie.
– Co? – zdziwil sie Jeffrey, uswiadamiajac sobie poniewczasie, ze w zamysleniu spoglada przez okno na Faith Clemmons podlewajaca grzadke azalii. – Matko Boska, Reggie. Odpusc sobie wreszcie, dobrze?
Zastepca szeryfa znowu skrzyzowal rece na piersi.
– Bo co?
Na schodach rozlegly sie szybkie kroki i ledwie Robert wkroczyl do salonu, Jeffrey poczul, jak opuszczaja go resztki pewnosci siebie. Juz rano przyjaciel wygladal kiepsko, ale teraz mozna bylo odniesc wrazenie, ze wpadl pod ciezarowke i tylko cudem uszedl z zyciem. Szedl zgarbiony i lewa reke przyciskal do zranionego boku niemal tak samo, jak w nocy.
Wstal z sofy, nie wiedzac, od czego zaczac.
– Moze usiadziesz? – baknal.
– Nic mi nie jest – odparl Robert. – Reggie, mozesz nas zostawic na pare minut?
– Jasne – odparl z wyraznym wahaniem Reggie. Uniosl jednak dlon do ronda kapelusza i wyszedl z salonu.
Robert odczekal, az zamkna sie za nim drzwi, po czym przemowil:
– Znalazles szkielet w jaskini.
Jeffrey przyjal to w oslupieniu. Przyjaciel nawet nie sformulowal pytania, tylko stwierdzil fakt. Zaraz jednak padlo wyjasnienie:
– Dzwonil do mnie Hoss. – Robert ostroznie usiadl w fotelu. – Powiedzial, ze to moga byc zwloki jakiegos wloczegi, ktory sie potknal i rozbil sobie glowe. Ale ty wiesz, ze to szczatki Julii Kendall.
To nazwisko naelektryzowalo atmosfere w pokoju. Jeffrey poczul, ze mimo dzialajacego klimatyzatora krople potu wystepuja mu na czolo. Siegnal do kieszeni i wyciagnal naszyjnik z wisiorkiem w ksztalcie serduszka.
– Znalazlem to pod nasza kanapa.
Robert wyciagnal reke i Jeffrey podal mu lancuszek. Przyjaciel paznokciem kciuka otworzyl medalion i popatrzyl na zdjecia dzieci.
Jeffrey spojrzal za okno. Faith odstawila konewke i rozmawiala z Reggiem. Zapewne oboje swietnie sie bawili, wymieniajac uwagi na temat dupka, za jakiego go uwazali. Zastepca szeryfa moze nawet opowiadal jej o znalezieniu zwlok Julii. Wygladalo na to, ze plotki rozejda sie po miescie, zanim on zyska okazje, by cokolwiek wyjasnic Sarze. A nie mial zadnych watpliwosci, ze jesli uslyszy te historie od kogos obcego, zinterpretuje ja blednie. Odchylil sie na oparcie sofy, myslac, ze nie zniesie po raz drugi takiego spojrzenia, jakim obrzucila go w nocy.
– Co powiedziales Sarze? – spytal Robert.
– Nic.
Poczul nieznosna fale wyrzutow sumienia. Od razu powinien byl jej wszystko wyznac, jeszcze tam, w jaskini. Przeciez niewykluczone, ze widziala, jak znalazl lancuszek i schowal go do kieszeni. Juz wtedy powinien jej wszystko wyjasnic, a nie zachowywac sie tak, jakby byl czemus winny.
– Ale ukrylem przed nia lancuszek – dodal.
– Dlaczego?
– Bo wystarczy, ze wszyscy jej tlumacza, jakim jestem bydlakiem. Nie musze juz sam tego udowadniac.
– A czego to mialoby dowodzic? – Robert oddal mu lancuszek. Nikt nie chcial go zatrzymac, jakby parzyl w palce. Jeffrey byl coraz bardziej rozwscieczony, ze stale wraca do niego.
– Znow cale to gowno wyplynie na powierzchnie i rozejdzie sie smrod. Boze, jak ja nie cierpie tego miasta.
Robert spojrzal na swoje dlonie.
– Wszyscy byli zdania, ze stad uciekla.
– Tak, wiem.
Na chwile obaj zamilkli, prawdopodobnie myslac to samo. Jeffrey mial dziwne wrazenie, ze cale jego zycie wlasnie wywraca sie na nice, a on nie moze nic zrobic, zeby temu zapobiec.
– Wiesz, co czeka gliniarzy w wiezieniu? – zapytal Robert.
Poczul, ze sciska go w gardle.
– Nie pojdziemy do wiezienia – wydusil z siebie. – Nawet gdyby znalezli jakies dowody… cos, co pozwalaloby nas z nia laczyc… to przeciez minelo tyle lat…
– Zle mnie zrozumiales – przerwal mu Robert. – Pytalem o to ciebie. Sam wiem na ten temat tyle, ile widzialem w telewizji, ale i to wystarczy, zeby zmrozic krew w zylach. Wiec powiedz wprost, co czeka gliniarzy w wiezieniu.
– Robert…
– Pytam powaznie. Co mnie tam czeka? Czego powinienem sie spodziewac?
Jeffrey spojrzal na przyjaciela takim wzrokiem, jakby dopiero teraz go zauwazyl. Nie liczac kilku zmarszczek w kacikach oczu, Robert nic sie nie zmienil od czasu szkoly sredniej. Moze troche wyszczuplal. Ale wciaz tryskal energia. Calkiem nowe bylo tylko to zgarbienie ramion czy tez nerwowe postukiwanie pieta o podloge. Kiedy wychodzili razem na boisko, Jeffrey byl przekonany, ze zna kazda mysl, jaka pojawia sie w glowie przyjaciela. Teraz jednak za nic nie potrafil odgadnac, o czym mysli.
– Usilujesz mi cos powiedziec, Bobby? – zapytal w koncu ostroznie.
– Nie usiluje, tylko mowie. Zastrzelilem Luke’a. Zabilem go z zimna krwia.
Jeffrey byl pewien, ze sie przeslyszal.
– Mial romans z Jessie. Oslupienie odebralo mu na chwile mowe.
– Czys ty…
Uderzylo go jednak, ze przyjaciel mowi spokojnie, rzeczowym tonem, jakby rozmawiali o wybijaniu mrowek w ogrodku Neli, a nie o zabojstwie czlowieka.
– Poszedlem do sklepu po pare rzeczy, a kiedy wrocilem, zastalem ich razem. Luke… Do cholery, chyba nie musze ci tlumaczyc, co jej robil.
Tego bylo za wiele. Jeffrey mial dosc rewelacji jak na jeden dzien.
– Dlaczego tak mowisz? Przeciez to nieprawda.
– Wyjalem pistolet z sejfu i zastrzelilem go z zimna krwia. – Pokrecil glowa. – Nawet nie tak. Kiedy ich zobaczylem, poszedlem po pistolet. Wrocilem do pokoju i wtedy Jessie krzyknela. Zapytalem, co tu robia, do cholery, a gdy Luke probowal sie tlumaczyc, po prostu pociagnalem za spust. Jeffrey wstal z sofy.
– Niczego wiecej nie chce juz sluchac.
– A jego glowa… jak gdyby eksplodowala.
– Zamknij sie, do jasnej cholery! Potrzebujesz adwokata.
– Nie potrzebuje adwokata, tylko czegos, co pozwoliloby mi o tym zapomniec. Czegos, co odegnaloby mi sprzed oczu ten widok jego glowy…
– Robert! – ucial stanowczo Jeffrey. – Nie musisz mi nic wiecej mowic.
– Owszem. Musze. Skladam przed toba zeznania. Nikt sie do nas nie wlamal. Ten drugi pistolet to moj zapasowy. Sam sie z niego postrzelilem. Sara od razu sie domyslila, kiedy obejrzala rane. Jezu, postapilem jak idiota. Ale jestem winny. Dzialalem bezmyslnie. Nie mialem czasu. W sasiednich domach juz zapalaly sie swiatla. Pewnie byles wzywany do podobnych wypadkow i myslisz teraz: Boze, co za pieprzony idiota! Ale prawda jest taka, ze gdy siega sie po bron, nie ma juz czasu do namyslu. Moze kieruje czlowiekiem szok albo strach czy jakies inne, rownie glupie pobudki, jednakze zawsze popelnia sie bledy. Nikt nie chce, zeby go zlapano, ale zarazem nie sposob klarownie myslec, co zrobic, zeby nie dac sie zlapac. – Wskazal drugi fotel. – Siadaj. Denerwujesz mnie, kiedy tak stoisz.
Jeffrey klapnal ciezko na fotel.