lat Neli doskonale wiedziala, czego chce, i nigdy nie wahala sie powiedziec tego glosno. Utrapieniem stal sie dla niego fakt, ze zaczela sie koncentrowac na wszystkim, co uznawala za jego potkniecia. A ze byla bardzo wygadana, czesto psula mu dobry nastroj, zaczynajac pomstowac na jego kolejne wybryki. Gdyby nie to, ze w szkole nalezala do waskiego grona dziewczat godnych zainteresowania i nie bronila sie specjalnie przed pojsciem do lozka, rzucilby ja juz po pierwszej randce.
Zawsze przyznawal otwarcie, ze lubi trudne wyzwania, Neli zaliczal jednak do osob, z ktorymi nie sposob bylo wygrac. Ostatecznie pogodzil sie nawet z tym, ze Opos duzo bardziej do niej pasuje, bo nie przeszkadzalo mu wieczne dogadywanie i rozkazywanie, niemniej zaskoczylo go, ze juz miesiac po wyjezdzie do Auburn dotarla do niego wiadomosc o ich slubie. Zaczal sie wtedy zastanawiac, co naprawde dzialo sie tutaj za jego plecami. I juz dziewiec miesiecy pozniej przekonal sie dobitnie, co to bylo. Ilekroc wracal do tego myslami, przykra swiadomosc stawala mu oscia w gardle, ale tlumaczyl sobie, ze przeciez to on pierwszy powiedzial Neli, iz oboje powinni sie zaczac spotykac z innymi. Problem polegal na tym, ze w jego mniemaniu ona powinna trzymac sie go kurczowo, a nie od razu wskakiwac do lozka z jego przyjacielem.
Z wysilkiem wrzucil drugi bieg i skrecil na parking przy sklepie Oposa, przygnebiajacej ruderze z dwiema wyblaklymi choragwiami zespolu z Auburn po obu stronach drzwi. Tabliczka w witrynie zachwalala zimne piwo i zywa przynete na ryby, dwa najwazniejsze artykuly w kazdym malomiasteczkowym sklepiku.
Dzwonek nad drzwiami zadzwieczal przenikliwie, kiedy Jeffrey wszedl do srodka. Drewniana podloga, polozona zapewne jeszcze w czasach wielkiego kryzysu, glosno trzeszczala przy kazdym kroku, w szczelinach miedzy deskami zalegal szescdziesiecioletni kurz wnoszony tu na pantofelkach, trampkach i kaloszach.
Poszedl prosto na tyly i wyjal z chlodziarki szesciopak budweissera. Zanim drzwi zamknely sie automatycznie, wyciagnal drugi i zawrocil z nimi do lady.
– Halo! – zawolal, stawiajac piwo przy kasie. Byl to stary mechaniczny kolos, do ktorego bez trudu moglby sie wlamac. Obok stal automat do rozmieniania banknotow, przez pleksiglasowa oslone widac bylo, ze jest w nim okolo stu dolarow w monetach. Wlasciciel jak zwykle polegal na uczciwosci swoich klientow.
– Opos?! – zawolal, wyciagajac butelke z kartonowego opakowania. Przymocowanym pod lada otwieraczem do coca-coli sciagnal z niej kapsel i lakomie pociagnal lyk gorzkawego piwa, majac nadzieje, ze splucze nim gorycz wciaz dlawiaca go w gardle. Wszedl za lade i popatrzyl na zdjecia przyklejone po wewnetrznej stronie plastikowej gabloty z papierosami. Podobnie jak Robert, Opos mial mnostwo fotografii z czasow szkoly sredniej, ale w przeciwienstwie do Roberta, trzymal tutaj wylacznie zdjecia swoich dzieci w roznym wieku. Kilka przedstawialo Jennifer, od niemowlecia w beciku az po urocza dziewczynke, kilka innych Jareda, ktory wyrosl na wysokiego i wysportowanego chlopaka. Jeffrey pomyslal, ze musi miec teraz jakies dziewiec lat, i poczul ogarniajaca go fale sympatii. On w tym wieku odznaczal sie nieproporcjonalnie dlugimi oraz chudymi rekami i nogami, przypominal swiezo urodzonego cielaka, ktory dopiero sie uczy stac i chodzic. Jared odziedziczyl po matce ciemne wlosy i lekko zadarta brode, chyba w niczym nie przypominal Oposa. Za to Jennifer byla wykapana coreczka ojca. Miala jego oczy i podobnie przygarbione ramiona, znamionujace ciamajde, choc w przypadku Oposa wcale tak nie bylo.
Pociagnal spory lyk piwa i mlasnal jezykiem, zeby wreszcie poczuc jego smak. Pomyslal o piekle, jakie musial przejsc Robert, kiedy Jessie poronila. Tym bardziej zniechecalo go to do malzenstwa, w ktorym ciagle nastepowaly jakies zmiany, jedne powolne, inne bardzo gwaltowne. Kiedy jeszcze pelnil sluzbe patrolowa, nienawidzil wezwan do klotni rodzinnych, bo prawie zawsze dawaly o sobie znac silne wiezy laczace malzonkow, totez natychmiast przestawali skakac sobie do oczu i razem obracali sie przeciwko czlowiekowi, ktory probowal ingerowac w ich zycie prywatne, to znaczy wezwanemu policjantowi. Mogli sie wydzierac na siebie nawzajem i obsypywac najgorszymi epitetami, a chwile pozniej rzucali sie pod kola radiowozu, byle tylko zadne z nich nie wyladowalo w areszcie.
A dzieci dodatkowo komplikowaly te wspolzaleznosci. Podczas interwencji staral sieje odizolowac w pierwszej kolejnosci. Bylo to jeszcze trudniejsze zadanie, gdyz wiekszosc dzieci wyczuwala intuicyjnie, ze moze jakos pomoc rodzicom i ochoczo pakowala sie w sam srodek awantury. Zbyt czesto sam probowal rozdzielac rodzicow, zeby nie wiedziec z wlasnego doswiadczenia, jak silne impulsy kieruja dziecmi. Ale wiedzial tez, jak daremne sa ich starania. Kiedy rozpoczynal sluzbe, nie moglo mu sie przytrafic nic gorszego niz wezwanie do rodzinnej klotni i widok dziecka z podbitym okiem albo rozcieta warga, zanoszacego sie placzem w rogu pokoju. Nieraz przy takich okazjach udowadnial, ze on rowniez dysponuje wielka sila, chociaz swietnie zdawal sobie sprawe, iz wyzywajac sie na brutalnym rodzicu, daje tylko upust bezsilnej wscieklosci wywodzacej sie z jego dziecinstwa. Dopiero po kilku latach uznal, ze to jeden z najwiekszych przywilejow sluzby w policji.
Rzucil pusta butelke do kosza i wyciagnal z opakowania nastepna. Nie chcialo mu sie isc do otwieracza, totez odbil kapsel o kant lady, na ktorej liczne zadrapania swiadczyly, ze wlasciciel sklepu postepuje tak samo.
Pociagnal tegi lyk piwa, odchylajac glowe daleko do tylu, az zoladek zaprotestowal glosnym burczeniem. Dopiero teraz uprzytomnil sobie, ze od rana nic nie jadl, pominawszy dwa kawalki smazonego boczku, ktore podkradl w kuchni Neli. Ale nie przejmowal sie tym specjalnie. Zamierzal oproznic butelke drugim haustem, kiedy uslyszal spuszczana wode w toalecie na tylach.
– Czesc, Spryciarzu – rzucil Opos, wychodzac z lazienki i zapinajac spodnie. Spojrzal na butelke w jego reku i dodal: – Smialo, czestuj sie do woli.
– Powinienes sie cieszyc, ze tego nie zrobilem. – Jeffrey stuknal palcem w klawisz kasy i wysunela sie szuflada ze starannie poukladanymi w przegrodkach banknotami. – Przeciez tu jest ze dwiescie dolarow.
– Dwiescie piecdziesiat trzy i osiemdziesiat jeden centow – rzekl Opos, biorac sobie takze piwo. Otworzyl butelke o kant lady i upil lyczek.
Jeffrey dopil swoje, wyrzucil butelke i siegnal po nastepna. Opos spojrzal na lezace w koszu dwie puste butelki i cmoknal z niesmakiem.
– Pewnie juz slyszales o Robercie? – zagadnal Jeffrey.
– Nie. A co sie stalo?
Jeffreyowi serce podeszlo do gardla. Szybko pociagnal lyk piwa, chcac jak najszybciej doprowadzic swoj umysl do stanu, w ktorym nic juz sie nie bedzie liczylo.
– Oddal sie w rece policji.
Opos o malo co sie nie zachlysnal.
– Co?
– Jade prosto z domu matki Jessie. Przyznal sie do winy.
– Jakiej winy?
– Do zabicia czlowieka.
– Luke’a Swana? – szepnal Opos. – Boze jedyny…
– Jessie go z nim zdradzala. Opos w oslupieniu pokrecil glowa.
– Nie wierze.
– Nie musisz mi wierzyc, mozesz sam pogadac z Robertem. Powiedzial, ze nakryl ich w lozku.
– Dlaczego mialaby go zdradzac?
– Bo jest zwykla dziwka.
– Przestan. To naprawde nie na miejscu…
– Co jest nie na miejscu? Prawda? – Jeffrey ponownie przechylil butelke z piwem. – Jezu, ani troche sie nie zmieniles przez te lata.
– Dajze wreszcie spokoj.
– Spojrz prawdzie w oczy. Zawsze tak postepowales. Chowales glowe w piasek, a gdy burza przeszla, wyskakiwales jak gdyby nigdy nic. – Szybko dopil piwo, witajac z radoscia lekki szum w glowie, gdyz mial nadzieje, ze pomoze mu uwolnic sie od cierpienia. – Przyznal sie tez do zabicia Julii.
Opos rozdziawil usta i oparl sie o lade.
– To jakies szalenstwo…
– Owszem. Cale to cholerne miasto nagle oszalalo.
– Ty mu wierzysz?
Zaskoczylo go to pytanie, glownie dlatego, ze Opos wczesniej niczego nie kwestionowal.
– Nie. Ani troche.
– Cholera…
Kiedy Jeffrey siegnal po nastepna butelke z otwartego opakowania, Opos zlapal go za reke i mruknal:
– Nie powinienes troche przyhamowac?