– Dlaczego to robisz?
– Bo musze postepowac slusznie. Kiedy rozmawialem dzis rano z Hossem, powiedzialem mu mniej wiecej to samo, co tobie w nocy. Ale poczulem sie tak, jakbym znowu byl w szkole sredniej. Pamietasz? Znajdowal luki w kazdej bajeczce, jaka probowalismy mu mydlic oczy.
– Wiec jeszcze nie wie o tym, co mi powiedziales?
– Nie. Chcialem, zebys dowiedzial sie pierwszy. Jestem ci to winien.
– Robert… – zaczal Jeffrey, myslac, ze przyjaciel wyrzadzil mu niedzwiedzia przysluge. Opowiesc brzmiala sensownie, ale nie potrafil dac jej wiary. Przeciez wychowywali sie razem, wspolnie dlugimi godzinami sluchali muzyki, rozmawiali o dziewczynach, snuli plany na temat samochodow, ktore sobie kupia, jak tylko skoncza szesnascie lat.
– Musze odpowiedziec za swoje czyny – ciagnal Robert. – Ten czlowiek zginal przeze mnie, poniewaz nie umialem nad soba zapanowac, dalem sie poniesc wscieklosci i nienawisci… Po prostu mnie ponioslo, a gdy doszedlem do siebie, on lezal juz martwy na podlodze. – Zaczal szlochac. – Zabilem go. Nie wytrzymalem. Sypial z moja zona i go zastrzelilem.
Jeffrey przycisnal palcami skronie, nie wiedzac, co odpowiedziec.
– Wiedziales, ze kilka miesiecy temu Jessie poronila?
Jeffrey odchrzaknal, zeby moc wydobyc z siebie glos przez zacisniete gardlo.
– Nie – wychrypial.
– To bylby chlopiec. I co ty na to? Tylko ta jedna rzecz wreszcie by ja uszczesliwila, tymczasem Bog na to nie pozwolil.
Jeffrey powaznie watpil, czy cokolwiek naprawde uszczesliwiloby Jessie, lecz mruknal tylko:
– Bardzo mi przykro.
– I to tez przeze mnie – rzekl Robert. – Mam w sobie cos takiego… Sam nie wiem, Spryciarzu. To cos, co ani troche jej nie sluzy. Jak trucizna.
– Nieprawda.
– Nie jestem dobrym czlowiekiem. Nie jestem dobrym mezem. – Westchnal glosno. – Nigdy nie bylem. Ludzie bladza z roznych powodow, ale koniec koncow… – Podniosl wzrok. – Nawet dla ciebie nie bylem zbyt dobrym przyjacielem.
– Nieprawda.
Robert wpatrywal sie w niego wzrokiem pelnym desperacji. Osunal sie jeszcze bardziej w fotelu, jakby juz nie mial sily siedziec prosto. Lekko wodzil oczami, jak gdyby czytal cos z jego twarzy.
– To przeze mnie – dodal po chwili. – Wszystko przeze mnie. Zabilem Swana. A wczesniej zabilem takze Julie.
Jeffrey poczul sie tak, jakby zabraklo mu tchu.
– Cala reszta… to tez moja wina…
– Niemozliwe – odparl z naciskiem. Co on wygadywal, do cholery?! Przeciez na pewno nie mogl nikogo zamordowac z zimna krwia!
– Uderzylem ja kamieniem w glowe – wyjasnil Robert. – Wszystko stalo sie tak szybko.
– Nie mogles tego zrobic – syknal Jeffrey glosem drzacym ze strachu i wscieklosci. Mial tego zdecydowanie dosyc. – Wszyscy sadzili, ze uciekla z miasta. Sam to powiedziales nie dalej, jak piec minut temu.
– Klamalem – odparl. – Teraz mowie prawde. Wyrzucilem ten kamien do kamieniolomu. Pewnie go nigdy nie znajdziecie, ale moje zeznania powinny wystarczyc.
– Dlaczego mi to mowisz?
Robert wstal powoli, krzywiac sie z bolu.
– Lepiej idz po Reggiego.
– Nigdzie nie pojde, dopoki mi nie powiesz, po co to wszystko zmysliles.
Ale Robert zapukal w szybe i gestem przywolal zastepce szeryfa.
– Chce, zeby to on mnie zawiozl na posterunek.
– Przeciez…
– Tak bedzie lepiej, Spryciarzu. Latwiej. Teraz wszystko jest wreszcie jasne. Mozemy z tym skonczyc. – Wytarl lzy z twarzy. – Patrz, placze jak glupia smarkula. – Zasmial sie sztucznie. – Jak Reggie mnie zobaczy w takim stanie, jeszcze pomysli, ze jestem ciota.
– Chrzan Reggiego – burknal Jeffrey, kiedy juz zastepca szeryfa stanal w przejsciu.
Reggie zmierzyl go nienawistnym spojrzeniem, unoszac brwi, ale na szczescie nie odezwal sie ani slowem. Robert wyciagnal w jego kierunku obie rece.
– Musisz mnie zakuc.
Reggie z oslupiala mina popatrzyl na jednego, potem na drugiego.
– To jakis glupi dowcip?
– Dzis w nocy zastrzelilem Luke’a Swana.
Robert siegnal do kieszeni. Nie wiadomo czemu Jeffrey owi przemknelo przez glowe, ze zamierza dobyc broni, ale przyjaciel wyciagnal na otwartej dloni pocisk z pistoletu.
Zastepca szeryfa przyjrzal mu sie uwaznie.
– Z dostaw federalnych – rzekl w koncu, co oznaczalo, ze naboj pochodzil z tego samego zrodla, co kule wystrzelone ze sluzbowego glocka.
– Wystawal mu z glowy – wyjasnil Robert, wskazujac miejsce za uchem. – Wyraznie go bylo widac. Nigdy bym nie przypuszczal, ze pocisk moze roztrzaskac czaszke, przejsc przez cala glowe i utkwic w skorze, jakby ktos go tam przykleil. Nawet nie musialem go wydlubywac.
Reggie nadal spogladal na niego z niedowierzaniem. Chcial oddac pocisk Robertowi, ten jednak cofnal reke.
– Robicie mnie w konia, prawda? – zasmial sie sztucznie. – Wymysliles jakis nowy kawal, Bubba? Chcesz mi znowu narobic klopotow u Hossa?
– Przestan sie wreszcie wymadrzac, gowniarzu – syknal ostro Robert, czym zaskoczyl nawet Jeffreya. Byl przelozonym Reggiego, totez najwyrazniej postanowil mu wydac rozkaz, gdyz wycedzil: – Masz mnie zakuc i odczytac mi moje prawa! Zgodnie z przepisami!
Do pokoju weszla Jessie z kolejna porcja whisky w szklaneczce.
– Moze sie czegos…
Urwala gwaltownie, spostrzeglszy, ze wyjatkowo nie jest tu glowna postacia. Spojrzala na meza i w jej oczach na krotko pojawily sie blyski przerazenia. Opanowala sie szybko, ale oparla dlon na klamce, jakby musiala sie czegos przytrzymac, zeby nie upasc.
– Co im powiedziales?
Robertowi znowu lzy naplynely do oczu. Dziwnie miekkim glosem odparl:
– Prawde, kochanie. Tylko prawde. – Ponownie wyciagnal obie rece w kierunku Reggiego. – Luke Swan mial romans z moja zona. Po powrocie do domu przylapalem ich w lozku i zabilem go. – Potrzasnal rekoma. – No, dalej, Reggie. Skonczmy wreszcie z tym.
– Jezu… – syknela Jessie.
– Skuj mnie! – nakazal Robert.
Zastepca szeryfa siegnal do pasa za plecami, ale nie wyciagnal kajdanek.
– Nie bede cie skuwal – odrzekl. – Zabiore cie na posterunek, zebys pogadal z Hossem, ale nie zamierzam cie skuwac.
– To rozkaz, Reggie!
– Nie ma mowy. Nawet z przyjemnoscia powiozlbym cie w kajdankach przez miasto, wole jednak, zeby Hoss nie wyzywal sie na mnie za to, co zrobiles – i dodal po chwili: – W kazdym razie nie dzisiaj.
– Musisz postepowac zgodnie z przepisami – powiedzial Robert.
Reggie byl jednak nieprzejednany.
– Pojde uruchomic samochod, moze w tym czasie troche ochloniesz. Wyjdziesz sam, jak bedziesz gotow.
– Juz jestem gotow – wycedzil Robert. Kiedy Jeffrey zrobil dwa kroki, zeby mu towarzyszyc, zatrzymal go szybko, podnoszac reke. – Nie, zostan. Pozwol, ze sam to zalatwie.
Jessie wciaz stala jak wmurowana w przejsciu, totez musial sie przecisnac obok niej. Pochylil sie szybko i cmoknal ja w policzek, a ona skrzywila sie przelotnie, wciaz probujac robic dobra mine do zlej gry. Jeffrey mial