– A co sie stalo, Robert? – zapytal z naciskiem Jeffrey, ale nie doczekal sie odpowiedzi. – Moze jednak powiesz mi wreszcie prawde? Nigdy wczesniej cie o to nie pytalem, bo wierzylem w twoja niewinnosc. Jesli teraz twierdzisz, ze jestes winny, to chyba mozesz mi w koncu powiedziec, jak bylo naprawde.
Robert odchrzaknal raz i drugi, po czym wyciagnal skute kajdankami rece po kubek z woda stojacy na brzegu biurka. Upil lyczek i skrzywil sie bolesnie, a grdyka podskoczyla mu kilkakrotnie. Sine slady na szyi swiadczyly wyraznie, ze ktos probowal go udusic, a przynajmniej zacisnal mu palce na gardle, by uniemozliwic wolanie o pomoc. Byly wyraznie ciemniejsze z przodu, zatem prawdopodobnie zostal zlapany za gardlo od tylu. Co z nim wyprawiano, ze az trzeba go bylo uciszyc, zeby nie mogl krzyczec?
– Robert – szepnal Jeffrey, z trudem dobywajac glosu. – Powiedz mi wreszcie, co sie stalo.
Tamten jednak pokrecil glowa i mruknal:
– Wracaj do domu, Spryciarzu.
– Nie zostawie cie tutaj.
– Wracaj do okregu Grant i ozen sie z Sara. Zalozcie rodzine, miejcie dzieci…
– Nie ma o czym mowic. Juz nigdy wiecej nie zostawie cie samego.
– Przeciez wcale mnie nie zostawiles – syknal Robert, zerkajac na niego ze zloscia. – Uwierz wreszcie, ze ja zgwalcilem. Dokladnie tak zamierzam zeznac przed sadem. Zaciagnalem ja do jaskini i tam zgwalcilem. Kiedy zaczela krzyczec i odgrazac sie, ze wszystkim powie, spanikowalem, podobnie jak poprzedniej nocy. Zlapalem kamien i walnalem ja w glowe. – Obrzucil go ostrym spojrzeniem. – To ci wystarczy?
– Z ktorej strony ja uderzyles?
– Do cholery, nie pamietam. Przyjrzyj sie jej czaszce. Uderzylem ja tam, gdzie jest rozwalona.
– Wcale jej nie zabiles – odrzekl spokojnie Jeffrey. – Nie zginela od ciosu w glowe. Zostala uduszona.
– Aha – mruknal wyraznie zaskoczony Robert, ale szybko sie opanowal. – W takim razie ja udusilem.
– Nie zalewaj.
– Mowie prawde. Udusilem ja. O, tak. – Wyciagnal przed siebie rece, ulozyl palce, jakby zaciskal je na czyims gardle, i potrzasnal nimi, az zadzwonily kajdanki.
– Chrzanisz – burknal Jeffrey. Robert opuscil rece i przygarbil sie.
– Najpierw z nia rozmawialem, probowalem byc mily – rzekl polglosem, wpatrujac sie szklistymi oczyma gdzies w dal, jakby przywolywal w myslach wspomnienia. – Kiedy sie obejrzala, uderzylem ja kamieniem w glowe. Upadla, a ja skoczylem na nia i usiadlem jej… na plecach. Zaczela wrzeszczec, wiec zacisnalem jej palce na gardle, zeby ja uciszyc. – Jeszcze raz zademonstrowal chwyt. – Ale nadal krzyczala, a jej wrzaski doprowadzaly mnie do wscieklosci, bylem coraz bardziej podniecony, jak… nie wiem co. Zaczalem jedna reka przyciskac jej kark, a druga dusic krtan. – Ulozyl odpowiednio rece, jakby rzeczywiscie byl z Julia w jaskini. – Wiedzialem, ze jest coraz bardziej przestraszona, nawet przerazona, ale ja takze sie balem. Myslalem tylko o tym, ze ktos moze tam wejsc i zobaczyc mnie w takiej pozycji, jak jakies dzikie zwierze. Nie moglem jednak przestac. I nie moglem liczyc na niczyja pomoc. Moje gardlo… – Przytknal dlon do szyi -…palilo, jakbym polknal garsc gwozdzi. Nie moglem oddychac. Nie moglem nawet wydac z siebie glosu, nie liczac zalosnych jekow, a w wyobrazni wciaz slyszalem, jak wszyscy sie ze mnie smieja, drwia ze mnie, jakby to byla tylko zabawa, a ich ciekawilo, jak daleko zdolam sie posunac, zanim sie zalamie. – Ciezko opuscil rece na kolana, drobnymi spazmatycznymi haustami lapal powietrze. Jeffrey nie potrafil juz ocenic, czy nadal fantazjuje na temat obecnosci z Julia w jaskini, czy raczej odnosi sie do wydarzen z ostatniej nocy. – W myslach bardzo chcialem uciec gdzies, gdzie jest bezpiecznie, ale nie moglem sie uwolnic od tego koszmaru i tylko przygryzalem jezyk, modlac sie w duchu do Boga, zeby to sie jak najszybciej skonczylo. – Wargi zaczely mu dygotac, ale lzy nie naplynely do oczu.
– Robert – zaczal ostroznie Jeffrey, wyciagajac reke, zeby go dotknac.
Ale ten szarpnal sie w bok, jak gdyby z obawy, ze zostanie uderzony.
– Nie dotykaj mnie – szepnal. – Prosze. Nie dotykaj mnie.
– Robert – powtorzyl Jeffrey, probujac zapanowac nad glosem. Gdyby mial przy sobie bron, natychmiast pognalby do aresztu i wystrzelal tych lajdakow co do nogi. Zaczalby od Reggiego i posuwal sie dalej w gore hierarchii sluzbowej az do… No wlasnie. Co? Mialby na koniec przystawic sobie pistolet do glowy i pociagnac za spust? Czul sie tak samo winny, jak ci wszyscy, ktorzy brali udzial w nocnej „malej awanturze”.
Mimo wszystko musial znac prawde.
– Dlaczego mnie oklamujesz w sprawie Julii?
– Wcale nie klamie – baknal Robert z wyraznym rozdraznieniem. – Naprawde ja zgwalcilem. – Popatrzyl mu prosto w oczy. – Zgwalcilem ja, a potem zamordowalem.
– Wcale nie zabiles Julii – odparl z naciskiem. – Wiec lepiej przestan to w kolko powtarzac. Nawet nie miales pojecia, jak zginela.
– A coz to ma za znaczenie? I tak zasluzylem na kare smierci.
– Bzdura. Jesli sie przyznasz do zabojstwa w afekcie, dostaniesz najwyzej siedem lat. Jak wyjdziesz z wiezienia, bedziesz mial przed soba jeszcze szmat zycia.
– Jakiego zycia?
– Pomoge ci zaczac wszystko od nowa – zapewnil go Jeffrey, przynajmniej przez chwile do glebi przeswiadczony, ze jest to mozliwe. – Przyjedziesz do mnie i wciagne cie na powrot do sluzby.
– Nikt nie przyjmie do policji kogos skazanego za gwalt i zabojstwo.
– W takim razie znajdziemy ci jakies inne zajecie. Najwazniejsze, zebys sie wyniosl stad do diabla. Gdzie indziej zaczniesz sobie ukladac zycie od nowa.
– Jakie zycie? – powtorzyl Robert, skutymi rekoma wodzac na boki. – Myslisz, ze moge jeszcze miec jakies zycie po tym wszystkim?
– Wrocimy do tego, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Na razie tylko przestan gadac o swojej winie, dobra? Nie rozmawiaj z nikim poza swoim adwokatem, nawet z Hossem. Sciagniemy ci najlepszego prawnika, jakiego tylko uda nam sie zalatwic. Polece nawet w tym celu do Atlanty.
– Nie potrzebuje adwokata – mruknal Robert. – Chce miec tylko swiety spokoj.
– Nie znajdziesz chwili spokoju, jesli zostaniesz w areszcie. Chyba az nazbyt dobitnie sie o tym przekonales?
– Nic mnie to nie obchodzi. Ani troche.
– Teraz tak mowisz. Po tym, co cie spotkalo ostatniej nocy.
– Nic sie przeciez nie stalo – syknal Robert. – Mielismy tylko drobne nieporozumienie, nic wiecej. Ale na dlugo zapamietaja nauczke, jaka dostali.
Jeffrey odchylil sie na oparcie krzesla.
– Stluklem ich, jak sie patrzy. – Robert spojrzal na niego i wyszczerzyl zeby, co zapewne mialo byc szerokim, triumfalnym usmiechem, ale wygladalo jak zalosne obnazenie klow. – Bylo ich trzech na jednego, a wszyscy dostali tak, ze na dlugo zapamietaja.
– To dobrze – mruknal Jeffrey, uznawszy, ze nie ma sensu sie sprzeciwiac. Pomyslal jednak: Trzech na jednego! Zatem Robert nie mial najmniejszych szans.
– Jednemu tak przylozylem, ze zaczal wzywac mamusie i blagac o litosc – ciagnal przyjaciel z teatralna brawura.
– A wiec jestes gora – rzekl Jeffrey, czujac bol w sercu. – Pokazales im, Bobby. Nie dales sie.
Robert wzial glebszy oddech, wyprostowal sie i nieco wyprezyl ramiona.
– No, dobra – mruknal, jakby przywolywal sie do porzadku. – W koncu nic sie nie stalo. Kaszka z mleczkiem.
– Tyle ze nie musisz z nimi walczyc sam – powiedzial z naciskiem Jeffrey. – Zawsze mozesz liczyc na mnie. I na Oposa.
– Nie – mruknal Robert z ociaganiem, jakby podejmowal wazna decyzje. – To wylacznie moja sprawa, Jeffrey. Przynajmniej tyle jestem ci winien.
– Za co?
– Za wszystko. – Zerknal na niego z ukosa. – Bo przeciez wiem, jak bylo naprawde.
Jeffrey odebral to jak pogrozke, chociaz nie umial sprecyzowac dlaczego.
– Co chcesz przez to powiedziec?
– Widzialem cie tamtego dnia z Julia w lesie. Szedlem za wami az do samej jaskini.
Jeffrey pokrecil glowa. Na pewno byli wtedy sami. Dokladnie to sprawdzal.