Myslalam tez o Jeannotte. Byla taka wytworna, tak calkowicie opanowana, jakby przyzwyczajona do tego, ze to ona panuje nad innymi, ktokolwiek by to nie byl. Przywolalam penetrujace oczy, tak kontrastujace z drobnym cialem i miekkim sposobem mowienia z charakterystycznym przeciaganiem samoglosek. Sprawila, ze czulam sie jak studentka. Dlaczego? No tak. Podczas rozmowy nie spuscila ze mnie wzroku. Ani razu nie przerwala kontaktu wzrokowego. W polaczeniu z niesamowitymi teczowkami dawalo to niepokojaca kombinacje.

W domu czekaly na mnie dwie wiadomosci. Pierwsza nieco mnie zaniepokoila. Harry zapisala sie na swoj kurs i wlasnie stawala sie guru nowoczesnego zdrowia psychicznego.

Druga wiadomosc przejela mnie zimnym dreszczem. Sluchalam, obserwujac snieg zbierajacy sie pod plotem mojego ogrodu. Nowe biale platki spadaly na te juz lezace, szare, jak nowo narodzona niewinnosc na zeszloroczne grzechy.

– Brennan, odbierz, Jezeli tam jestes. To wazne. – Przerwa. – Ruszyla sprawa z St-Jovite. – Glos Ryana zabarwil smutek. – Przeszukujac budynki gospodarcze znalezlismy jeszcze cztery ciala za klatka schodowa. – Slyszalam, jak wciaga w pluca dym i wypuszcza wolno. – Dwoje doroslych i dwojka dzieci. Nie sa spaleni, ale to potworne. W zyciu czegos takiego nie widzialem. Nie chce wchodzic w szczegoly, ale mamy nowa afere i pelno w niej gowna. Do zobaczenia jutro.

7

Nie tylko Ryan czul odraze. Widzialam juz dzieci maltretowane i zaglodzone na smierc. Widzialam dzieci pobite, zgwalcone, uduszone, zadreczane, ale nigdy czegos takiego jak to, co zrobiono dzieciom w St-Jovite.

Do innych wiadomosc tez juz dotarla. Kiedy przyjechalam kwadrans po osmej, kilka furgonetek prasowych stalo przed Wydzialem Policji, ich szyby byly zaparowane, a z rur wydechowych wydobywaly sie kleby spalin.

Chociaz dzien pracy zwykle zaczyna sie o osmej trzydziesci, duzy pokoj do autopsji pelen byl ludzi. Byl tam Bertrand, kilku innych detektywow z Wydzialu i fotograf z OIS, Oddzialu Identyfikacji Sadowej. Ryan jeszcze nie przyjechal.

Ogledziny zewnetrzne nadal trwaly i na biurku koronera lezaly zdjecia polaroidowe. Cialo zabrano na przeswietlenie, a LaManche cos notowal, kiedy weszlam. Przerwal i podniosl wzrok.

– Temperance, ciesze sie, ze cie widze. Moze bedziemy potrzebowali pomocy przy ustalaniu wieku dzieci.

Skinelam glowa.

– I moze bedzie niezwykle… – szukal odpowiedniego slowa, napiecie malowalo sie na jego dlugiej twarzy basseta -…narzedzie.

Znowu skinelam i poszlam sie przebrac w stroj chirurga. Ryan usmiechnal sie i zasalutowal, kiedy mijalam go na korytarzu. Oczy mial zalzawione, a nos i policzki czerwone, jakby dlugo szedl na mrozie.

W szatni przygotowalam sie na to, co mialo nadejsc. Dwoje zamordowanych dzieci bylo samo w sobie horrorem. Co mial na mysli LaManche mowiac o niezwyklym narzedziu?

Bardzo przezywam sprawy, w ktorych pojawiaja sie dzieci. Kiedy moja corka byla mala, po kazdym morderstwie dziecka mialam ochote przywiazac ja do siebie i zawsze miec na oku.

Teraz Katy jest dorosla, ale nadal boje sie widoku zmarlych dzieci. Ze wszystkich ofiar one sa najbardziej bezbronne, najbardziej urne i najbardziej niewinne. Bardzo przezywam kazde ich pojawienie sie w kostnicy. Nic nie ukryje nagiej prawdy o upadku ludzkosci. Wspolczucie przynosi tylko troche pocieszenia.

Wrocilam do pokoju autopsji myslac, ze bylam gotowa. A potem zobaczylam drobne cialko lezace na nierdzewnej stali stolu.

Lalka. Takie bylo moje pierwsze wrazenie. Naturalnej wielkosci lateksowe dziecko, ktore z uplywem czasu poszarzalo. Kiedys takie mialam, najpierw bylo rozowe i pachnialo guma. Karmilam je przez maly, okragly otworek w ustach i zmienialam pieluszke, kiedy nasiakla woda.

Ale teraz patrzylam nie na zabawke. Dziecko lezalo na brzuszku, z wyciagnietymi na boki rekami, ze zgietymi palcami rak. Posladki byly splaszczone, a biale smugi przecinaly sina plame na plecach. Glowa pokryta byla rudym meszkiem wlosow. Noworodek byl nagi, wokol prawego nadgarstka mial bransoletke z miniaturowych krazkow. Obok lewej lopatki dostrzeglam dwie rany.

Na stole obok lezaly spioszki z niebieskimi i czerwonymi samochodzikami usmiechajacymi sie z flaneli. Przy nich lezala brudna pielucha, bawelniany podkoszulek zapinany w kroczu, sweterek z dlugimi rekawami i para bialych skarpetek. Na wszystkim byly plamy krwi.

LaManche mowil do dyktafonu.

– Bebe de race blanche, bien developpe et bien nourri…

Dobrze rozwiniete i dobrze karmione, ale martwe, pomyslalam, coraz bardziej oburzona.

– Le corps est bien preserve, avec une legere maceration epidermiaue…

Patrzylam na male zwloki. Tak, byly dobrze zachowane, oprocz lekkich otarc na rekach.

– Chyba nawet specjalnie sie nie bronily…

Obok mnie stanal Bertrand. Nie odpowiedzialam. Nie mialam ochoty na zarty w kostnicy.

– W chlodni jest jeszcze jedno – poinformowal mnie.

– Tez juz wiem – odparlam szorstko.

– Tak, ale Jezu, to sa male dzieci.

Nasze spojrzenia spotkaly sie i poczulam wstyd. On nie chcial byc zabawny. Wygladal tak, jakby to jego dziecko umarlo.

– Male dzieci. Ktos je zabil i ukryl w piwnicy. Z zimna krwia. Gorzej. Ten lobuz je prawdopodobnie znal.

– Niby dlaczego?

– Na to wychodzi. Dwoje dzieci, dwoje doroslych, prawdopodobnie rodzice. Ktos zalatwil cala rodzine.

– I spalil dom, aby zatrzec slady?

– Mozliwe.

– To mogl byc nieznajomy.

– Mogl byc, ale watpie. Poczekajmy. Zobaczymy. – Skupil sie na autopsji, splatajac rece z tylu.

LaManche przestal mowic do dyktafonu i zawolal technika. Lisa wziela z kontuaru miare i rozciagnela ja na dlugosc ciala dziecka.

– Cinquante-huit centimetres. – Piecdziesiat osiem centymetrow.

Ryan patrzyl na to wszystko z drugiej strony pokoju, z rekami skrzyzowanymi, prawym kciukiem pocierajac tweed okrywajacy lewe przedramie. Co chwile zaciskal szczeki i jablko Adama wedrowalo w gore i w dol.

Lisa zmierzyla obwod glowki, klatki piersiowej i pasa, glosno odczytujac wymiary. Nastepnie uniosla cialo i umiescila je na wiszacej wadze. Zwykle uzywana jest do wazenia poszczegolnych organow. Szala sie lekko zakolysala i Lisa ja zatrzymala. Widok sciskal serce. Martwe dziecko w kolysce z nierdzewnej stali.

– Szesc kilogramow.

W chwili smierci dziecko wazylo tylko szesc kilogramow. Trzynascie funtow.

LaManche nagral wage, Lisa zdjela z wagi drobne zwloki i polozyla na stole. Kiedy sie odsunela, poczulam zimno w krtani. Spojrzalam na Bertranda, ale wpatrywal sie w swoje buty.

To byl maly chlopiec. Lezal na plecach, nogi i stopy mial powykrecane w stawach. Jego oczy byly szeroko otwarte i okragle, a teczowki zmetnialo i szare. Glowka przechylona byla na bok i jeden okragly policzek oparty o lewy obojczyk.

Dokladnie ponizej policzka zobaczylam w klatce piersiowej dziure, mniej wiecej wielkosci mojej piesci. Brzegi rany byly poszarpane, a wokol powstalo fioletowe zgrubienie. Otwor otaczaly naciecia, kazde dlugosci jednego centymetra lub dwoch. Niektore glebokie, inne powierzchniowe. W kilku miejscach jedno naciecie krzyzowalo sie z drugim, tworzac ksztalty przypominajace litery L albo V.

Unioslam reke na wysokosc piersi i zoladek mi sie zacisnal. Obrocilam sie do Bertranda, niezdolna do sformulowania pytania.

– Uwierzycie w to? – powiedzial ponuro. – Ten dran wycial mu serce.

Вы читаете Dzien Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату