Pokrecila glowa. Nie spieszac sie zalozyla pasmo wlosow za ucho.
– Twoja matka niepokoila sie o ciebie.
Wzruszyla ramionami, wolno i prawie niezauwazalnie. Nie zapytala, skad wiem.
– Pracowalam nad pewna sprawa z twoja ciotka. Tez sie martwila.
– Och. – Opuscila glowe i nie widzialam jej twarzy.
Powiedz to.
– Twoja przyjaciolka powiedziala mi, ze prawdopodobnie zaangazowalas sie w cos, co cie zdezorganizowalo. Przeniosla na mnie wzrok.
– Nie mam przyjaciolek. O kim pani mowi? – Jej glos byl cichy i zupelnie pozbawiony emocji.
– Sandy O'Reilly. Zastepowala cie tego dnia.
– Ona chce mi odebrac te fuche. Po co pani tu przyszla? Dobre pytanie.
– Chcialam porozmawiac z toba i doktor Jeannotte.
– Nie ma jej.
– A czy my moglybysmy porozmawiac?
– Nic pani nie moze dla mnie zrobic. Moje zycie to moja sprawa. Zmrozila mnie ta apatia.
– Oczywiscie, ze tak. Ale mialam nadzieje, ze bedziesz mi mogla pomoc.
Wyjrzala na korytarz, a potem spojrzala na mnie.
– Pomoc pani? Jak?
– Moze napilybysmy sie kawy?
– Nie.
– To moze poszlybysmy gdzies?
Patrzyla na mnie dluzsza chwile oczami bez wyrazu. Potem skinela glowa, z wieszaka na korytarzu zdjela kurtke i zaprowadzila mnie na dol po schodach i na dwor przez tylne drzwi. W zimnym deszczu wspielysmy sie pod gore do centrum campusu, obeszlysmy dookola budynek Redpath Museum i stanelysmy pod jego tylnymi drzwiami. Anna wyjela klucz z kieszeni, otworzyla drzwi i wprowadzila mnie do ciemnego korytarza. W srodku powietrze lekko pachnialo plesnia i zgnilizna.
Weszlysmy na pierwsze pietro i usiadlysmy na dlugiej, drewnianej lawce, otoczone koscmi stworzen, ktore dawno juz wymarly. Nad nami wisial ogromny walen, ofiara jakiejs plejstocenskiej katastrofy. W swietle lamp fluorescencyjnych fruwaly pylki kurzu.
– Juz nie pracuje w muzeum, ale nadal tu przychodze, kiedy musze nad czyms pomyslec. – Popatrzyla na irlandzkiego losia. – Te zwierzeta zyly miliony lat i tysiace kilometrow od siebie, a teraz zebrano je w jednym miejscu uniwersytetu, na zawsze nieruchome w czasie i miejscu. To mi sie podoba.
– Taak. – Tak tez mozna bylo postrzegac problem wymierania gatunkow. – Stabilnosc to bardzo rzadka rzecz w dzisiejszym swiecie.
Spojrzala na mnie dziwnie, a potem znowu na szkielety. Przyjrzalam sie jej profilowi.
– Sandy mowila o pani, ale ja jej nie sluchalam. – Mowiac nawet na mnie nie patrzyla. – Nie jestem pewna, kim pani jest ani czego pani chce.
– Jestem znajoma twojej ciotki.
– Moja ciotka to mila osoba.
– Tak. Twoja mama myslala, ze moze masz klopoty. Usmiechnela sie lekko drwiaco. Najwyrazniej byl to nieco drazliwy dla niej temat.
– Dlaczego przejmuje sie pani tym, co mysli moja mama?
– Przejmowalam sie tym, ze siostra Julienne bardzo przezywala twoje znikniecie. Twoja ciotka nie wie, ze to juz sie wczesniej zdarzalo.
Oderwala wzrok od kregoslupow i skierowala go na mnie.
– Co jeszcze pani wie o mnie? – Dotknela wlosow. Moze ten chlod nieco ja ozywil. Moze nie czula tutaj obecnosci swojej mentorki. Wydawala sie nieco zywsza niz w Birks.
– Anno, twoja ciotka blagala mnie, bym cie odnalazla. Nie chciala wtracac sie w twoje zycie, ale uspokoic twoja matke. Nie przekonalam jej.
– Skoro zrobila pani ze mnie obiekt swoich zainteresowan, to powinna pani wiedziec, ze moja matka to wariatka. Kiedy spozniam sie dziesiec minut, dzwoni na policje.
– Policja twierdzi, ze nie bylo cie nieco dluzej niz dziesiec minut.
Lekko zwezila oczy.
Dobrze, Brennan. Niech sie broni.
– Posluchaj, nie mam zamiaru sie wtracac. Ale jezeli moglabym ci w czymkolwiek pomoc, bardzo chcialabym przynajmniej sprobowac.
Czekalam na odpowiedz, ale jej nie uslyszalam.
Odwroc sprawe. Moze zaskoczy.
– A moze ty moglabys pomoc mnie. Wiesz, ze pracuje z koronerem i rozwiazanie paru ostatnich przypadkow sprawia nam problem. Kilka lat temu mloda kobieta, Jennifer Cannon, zniknela z Montrealu. Jej cialo zostalo znalezione w zeszlym tygodniu w Poludniowej Karolinie. Byla studentka uniwersytetu McGill.
Wyraz jej twarzy nie zmienil sie.
– Znalas ja?
Byla tak milczaca jak otaczajace nas zwierzeta.
– Siedemnastego marca niejaka Carole Comptois zostala zamordowana i porzucona na Ile des Soeurs. Miala osiemnascie lat.
Reka powedrowala do wlosow.
– Jennifer Cannon nie byla sama – ciagnelam. Jej reka spoczela na kolanie, ale po chwili znowu dotknela ucha. – Nie udalo nam sie zidentyfikowac osoby, ktora zostala pochowana razem z nia.
Wyciagnelam kopie komputerowego obrazu twarzy i jej podalam. Wziela go do reki nie patrzac mi w twarz.
Kiedy patrzyla na wydruk, kartka lekko drzala.
– Czy to jest prawdziwe?
– Rekonstrukcja twarzy to sztuka, a nie nauka. Nie mozna zakladac, ze do konca odpowiada faktom.
– Zrobila to pani za pomoca czaszki? – Jej glos drzal.
– Tak.
– Wlosy sa nie takie. – Ledwie uslyszalam jej slowa.
– Rozpoznajesz te twarz?
– To jest Amalie Provencher.
– Znasz ja?
– Ona pracuje w centrum doradczym. – Wciaz unikala mojego wzroku.
– Kiedy ja widzialas po raz ostatni?
– Kilka tygodni temu. Moze jeszcze dawniej, nie jestem pewna. Nie bylo mnie.
– Jest studentka?
– Co oni jej zrobili?
Nie bylam pewna, ile moge jej powiedziec. Jej zmienne nastroje sprawily, ze nabralam podejrzen i zaczelam sie zastanawiac, czy byla rozchwiana emocjonalnie, czy brala narkotyki. Nie czekala na moja odpowiedz.
– Oni ja zamordowali?
– Kto, Anno? Jacy “oni'?
Wreszcie na mnie spojrzala. Jej zrenice jasnialy nienaturalnym blaskiem.
– Sandy opowiedziala mi o waszej rozmowie. Cos niby wiedziala, ale nie tak do konca. Jest tu w campusie grupa, tylko ze oni nie maja nic wspolnego z szatanem. A ja nie mam nic wspolnego z nimi. Amalie miala. Poszla pracowac do centrum, bo oni jej kazali.
– To tam sie spotkalyscie?
Przytaknela i potarla oczy, a palce wytarla w spodnie.
– Kiedy?
– Nie wiem. Chyba jednak troche wczesniej. Mialam taki dolek, wiec pomyslalam, ze pojde do centrum. Kiedy tam chodzilam, Amalie zawsze ze mna rozmawiala i wydawala sie naprawde przejeta. Nigdy nie mowila o sobie i