Pamietalam, ze notatka byla niedluga. Dwudziesty kwietnia, tysiac osiemset czterdziesty piaty, Eugenie Nicolet plynie do Francji. Ma spiewac w Paryzu i Brukseli, spedzic lato na poludniu Francji i wrocic do Montrealu w lipcu. Wymieniono nazwiska czlonkow jej swity i podano daty koncertow. Byla tez krotka historia jej kariery i na koniec zdanie, ze wszyscy beda z niecierpliwoscia oczekiwac jej powrotu.
Na ostatniej kopii byly wydarzenia z dwudziestego szostego kwietnia. Przejrzalam wszystkie strony do tego dnia, ale nigdzie wiecej nie wspomniano imienia Eugenie. Przewertowalam je jeszcze raz dla pewnosci.
Artykul pojawil sie dwudziestego drugiego kwietnia.
W Paryzu mial pojawic sie ktos jeszcze. Talent tego pana nie objawial sie w spiewaniu, ale w przemawianiu. Jezdzil ze swoimi przemowieniami, w ktorych potepial handel zywym towarem i zachecal do handlu z Afryka Zachodnia. Urodzony na Zlotym Wybrzezu, edukacje otrzymal w Niemczech i otrzymal tytul profesora uniwersytetu w Halle. Wlasnie konczyl cykl wykladow w Szkole Teologii McGill.
Cofnelam sie w czasie. Tysiac osiemset czterdziesty piaty. Niewolnictwo kwitlo w Stanach Zjednoczonych, ale zostalo zabronione we Francji i Anglii. Kanada nadal byla brytyjska kolonia. Kosciol i grupy misjonarskie blagaly Afrykanow, by zaprzestali eksportu swoich braci i siostr i zamiast tego zachecaly Europe do wlaczenia sie do legalnego handlu z Afryka Zachodnia. Jak oni to nazywali? “Handel legalny'.
Przeczytalam nazwisko pasazera z rosnacym podnieceniem.
I nazwe statku.
Eugenie Nicolet i Abo Gabassa plyneli do Europy tym samym statkiem.
Wstalam, by dolozyc do ognia.
Czy to bylo to? Czy odkrylam tajemnice ukrywana przez poltora wieku? Eugenie Nicolet i Abo Gabassa? Romans?
Wlozylam buty, podeszlam do oszklonych drzwi i je otworzylam. Drzwi przymarzly. Pociagnelam mocniej i lodowa warstwa puscila.
Drewno ulozone w stos tez przymarzlo i chwile trwalo, zanim przy pomocy rydla ogrodowego udalo mi sie oddzielic jeden kawalek. Trzesaca sie z zimna i pokryta drobinkami lodu wrocilam do srodka. Kiedy podchodzilam do kominka, uslyszalam jakis dzwiek i znieruchomialam.
Dzwonek u moich drzwi nie dzwoni, ale wydaje z siebie cos na ksztalt cwierkania. Wlasnie to zrobil, potem nagle przestal, jakby ktos zrezygnowal.
Rzucilam drewno i pobieglam do skrzynki przy drzwiach i przycisnelam guzik wideo. Na ekraniku dostrzeglam znajoma postac znikajaca w drzwiach wejsciowych.
Chwycilam klucze, wybieglam do holu i otworzylam drzwi przedsionka. Drzwi zewnetrzne wlasnie sie zamykaly. Nacisnelam klamke i szeroko je otworzylam.
Na schodach lezala Daisy Jeannotte.
31
Poruszyla sie, zanim ja dotknelam. Powoli uniosla sie na rekach, obrocila i usiadla tylem do mnie.
– Nic ci sie nie stalo? – W gardle mialam tak sucho, ze sama nie poznalam wlasnego wysokiego glosu.
Drgnela na dzwiek moich slow i odwrocila sie.
– Ten lod jest zdradliwy. Posliznelam sie, ale nic mi sie nie stalo.
Wyciagnelam reke i bez protestu pozwolila mi sobie pomoc. Cala sie trzesla i wcale nie wygladala najlepiej.
– Wejdz, prosze do srodka, zrobie herbate.
– Nie. Nie moge zostac. Ktos na mnie czeka. Nie powinnam wychodzic w taka koszmarna pogode, ale musze z toba porozmawiac.
– Wejdz choc na chwile, tu jest zimno.
– Nie. Dziekuje. – Jej glos byl tak zimny jak powietrze.
Zawiazala szalik i popatrzyla mi prosto w oczy. Za jej plecami drobinki lodu swiecily w swietle latarni. Galezie drzew lsnily czernia w mroznym powietrzu.
– Przyszlam powiedziec, bys zostawila moja studentke w spokoju. Probowalam ci pomoc, ale chyba naduzywasz mojej uprzejmosci. Nie wolno ci przesladowac tych mlodych ludzi w ten sposob. A podawanie mojego numeru policji w celu niepokojenia mojej asystentki jest nie do pomyslenia.
Dlonia w rekawiczce potarla oko, zostawiajac ciemna smuge biegnaca w poprzek policzka.
Zlosc zaplonela jak zapalka. Rekami objelam sie w talii i przez material czulam wlasne paznokcie wpijajace sie w cialo.
– O czym ty, do cholery, mowisz? Ja nie przesiaduje Anny – warknelam. – To nie jest zaden projekt! Ludzie sa mordowani! Co najmniej dziesiec osob nie zyje! Bog wie, ile jeszcze zginie!
Odrobinki lodu uderzaly mnie w czolo i ramiona, ale ich nie czulam. Jej slowa mnie rozwscieczyly i wyladowywalam cala zlosc i frustracje, ktore narastaly we mnie w ciagu ostatnich kilku tygodni.
– Jennifer Cannon i Amalie Provencher byly studentkami McGill. Ktos je zamordowal. Nie tylko zamordowal. Nie. Tym ludziom to nie wystarczylo. Ci maniacy rzucili je zwierzetom, patrzyli na rozszarpywane ciala i roztrzaskiwane czaszki.
Mowilam dalej, nie kontrolujac wlasnego glosu. Zauwazylam, ze przechodzaca para przyspieszyla mimo oblodzonego chodnika.
– Ktos pocial nozem i okaleczyl cala rodzine, zastrzelil starsza kobiete dwiescie kilometrow stad. I dzieci! Zabili dwoje malych dzieci! Osiemnastoletnia dziewczyna zadzgana i porzucona na starej lajbie. Oni nie zyja, zrozum to, zamordowani przez grupe wariatow, ktorzy uwazaja, ze uosabiaja moralnosc.
Mimo przenikliwego zimna, bylo mi goraco.
– Pozwol mi jeszcze cos powiedziec. – Wyciagnelam w jej kierunku drzacy palec. – Znajde tych obludnych drani i przerwe ten proces, bez wzgledu na to, ilu ministrantow, radcow prawnych czy glosicieli slowa bozego bede musiala nekac! I twoich studentow! I ciebie moze tez!
Twarz Jeannotte wygladala upiornie w ciemnosciach, rozmazany tusz do rzes zmienil ja w makabryczna maske. Nad lewym okiem przyczepila sie grudka tuszu, rzucajac cien i sprawiajac, ze prawe wygladalo dziwnie jasno.
Opuscilam palec i reka znowu objelam sie w pasie. Powiedzialam zbyt wiele. Gniew zaczynal mi przechodzic i robilo mi sie coraz zimniej.
Ulica byla pusta i zupelnie cicha. Slyszalam swoj przyspieszony oddech.
Nie wiem, co spodziewalam sie uslyszec, ale na pewno nie bylo to pytanie, ktore wyszlo z jej ust.
– Dlaczego uzywasz takich obrazow?
– Ze co? – Nie podobal jej sie moj styl?
– Glosiciele slowa bozego, ministranci. Skad takie odniesienia?
– Bo uwazam, ze te zbrodnie zostaly popelnione przez fanatykow religijnych.
Jeannotte wcale sie nie poruszyla. Kiedy mowila, jej glos byl zimniejszy niz ta noc, a jej slowa mrozily mnie bardziej niz pogoda.
– Tracisz grunt pod nogami, Brennan. Ostrzegam, daj sobie z tym spokoj. – Bezbarwne oczy utkwila w moich. – Jezeli dalej bedziesz sie upierac przy swoim, ja bede zmuszona dzialac.
Na ulicy pojawil sie samochod, podjechal i zatrzymal sie. Kiedy skrecal, swiatla zatoczyly szeroki luk, omiotly budynek i przez ulamek sekundy oswietlily jej twarz.
Zdretwialam, a moje paznokcie wbily sie glebiej w skore.
O Boze.
To nie byla iluzja cieni. Jej prawe oko bylo niesamowicie jasne. Pozbawione makijazu, brew i rzesy jasnialy w ruchomym swietle reflektorow.
Mogla dostrzec cos w mojej twarzy, bo poprawila szalik, odwrocila sie i zeszla ze schodow. Nie spojrzala do tylu.