Opuscilam okno i wrzasnelam w ciemnosc.

Skrobanie ustalo i drzwi sie otworzyly. Ryan rzucil skrobaczke na tylne siedzenie i wsunal sie za kierownice. Podalam mu mape i latarke. Bez slowa wskazalam maly punkcik w kwadracie, ktory odgielam. Przyjrzal mu sie, a jego oddech wypelnial przestrzen obloczkami pary.

– Jasna cholera. – Z jego rzesy splynal stopiony krysztalek lodu.

– To ma sens. Ange Gardien. To nie jest osoba, ale miejsce. Oni sie maja spotkac w Ange Gardien. To powinno byc jakies czterdziesci piec minut jazdy stad.

– Jak na to wpadlas?

Nie mialam ochoty opowiadac mu o moim snie.

– Przypomnialam sobie tablice, ktora mijalam po drodze do Lac Mem-phromagog. Jedzmy.

– Brennan…

– Ryan, powiem to jeszcze raz. Mam zamiar uratowac moja siostre. -Musialam sie bardzo starac, zeby glos mi sie nie zalamal. – Jade z toba albo bez ciebie. Mozesz mnie zabrac do domu albo do Ange Gardien.

Zawahal sie.

– Kurwa! – Wyszedl z samochodu, pochylil oparcie swojego fotela i zaczal czegos szukac z tylu. Kiedy zamknal drzwi, zobaczylam, jak wklada cos do kieszeni i zamyka na zamek. Potem powrocil do skrobania szyby.

Po minucie byl znowu w srodku. Nie mowiac ani slowa zapial pas, wrzucil bieg i ruszyl. Kola sie zakrecily, ale samochod nie posunal sie do przodu. Zmienil na wsteczny, potem szybko na pierwszy. Samochod sie zakolysal, kiedy znowu zmienil na wsteczny i z powrotem na pierwszy. Kola chwycily i ruszylismy wolno.

Nie powiedzialam nic, kiedy woz sunal na poludnie po Christophe Colomb, potem Rachel na zachod. Na St- Denis Ryan skrecil na poludnie – jechal dokladnie ta trasa, ktora przed chwila przejechalismy.

Cholera. Wiozl mnie do domu. Zrobilo mi sie zimno na mysl, ze sama pojade do Ange Gardien. Zamknelam oczy i odchylilam sie na fotelu, by uporzadkowac te mysli. Masz lancuchy, Brennan. Zalozysz je i bedziesz tak kierowac jak Ryan. Tchorz Ryan.

Nagla cisza zaklocila moje rozmyslania. Otworzylam oczy i ujrzalam kompletna ciemnosc. Lod juz nie pukal w szybe.

– Gdzie my jestesmy?

– W tunelu Ville-Marie.

Ryan pedzil przez ten tunel jak statek kosmiczny mknacy w przestrzeni kosmosu. Kiedy zjechalismy na droge prowadzaca na most Champlain, czulam i ulge, i obawe.

Jednak! Ange Gardien.

Dziesiec lat swietlnych pozniej przekraczalismy rzeke Swietego Wawrzynca. Woda wygladala na nienaturalnie gesta, a budynki tle des Soeurs czarnymi sylwetkami odcinaly sie na niebie bardzo wczesnego poranka. Choc iluminacja byla wylaczona, poznawalam je. Nortel. Kodak. Honeywell. Az sie chcialo zaszyc do ich eleganckich biur, zamiast w szalenstwo przed nami.

Atmosfera w jeepie gestniala. Ryan skupil sie na prowadzeniu, ja znowu przygryzalam paznokiec kciuka. Patrzylam przez okno nie chcac myslec o tym, co bedzie.

Jechalismy przez zimne i posepne tereny, w perspektywie zamarznietej planety. Dalej na wschod ilosc lodu wyraznie sie zwiekszyla, okradajac swiat z faktury i barw. Krawedzie byly zamazane, przedmioty zdawaly sie zlewac w jedno, jak czesci gipsowej rzezby.

Tablice informacyjne, znaki i bilboardy byly niewyrazne, a informacje i granice nieczytelne. Gdzieniegdzie widac bylo smugi dymu unoszace sie z kominow, poza tym wszystko zamarzlo. Tuz nad rzeka Richelieu droga zakrecala i zobaczylam porzucony samochod lezacy na dachu. Ze zderzakow i opon zwieszaly sie sople.

Jechalismy tak juz prawie dwie godziny, kiedy zobaczylam ten znak. Byl swit, niebo przechodzilo z czerni w mroczna szarosc. Przez warstwe lodu ujrzalam strzalke i litery nge Gardi.

– Tam.

Ryan zdjal noge z gazu i zjechal na boczna droge. Kiedy dotarlismy nia do skrzyzowania w ksztalcie litery T, zahamowal i jeep stanal.

– Gdzie teraz?

Wzielam skrobaczke, wysiadlam i ruszylam w kierunku znaku; posliznelam sie tylko raz i stluklam sobie kolano. Wiatr szarpal moimi wlosami i ciskal w oczy lodowymi kulkami. Nad glowa wyl w galeziach i podejrzanie grzechotal liniami wysokiego napiecia.

Rzucilam sie na warstwe lodu na znaku jak oblakana. W koncu ja zdrapalam, ale walczylam dalej, az plastik byl juz kompletnie zjechany. Drapalam dalej uzywajac do tego celu drewnianej raczki i w koncu pojawily sie litery i strzalka.

Kiedy wracalam do samochodu poczulam, ze z moim lewym kolanem dzieje sie cos bardzo niedobrego.

– W te strone – wskazalam. Nawet nie przeprosilam za zniszczenie skrobaczki.

Kiedy Ryan skrecil, zarzucilo tylem i zakrecilismy sie ostro. Polecialam do przodu. Cudem zlapalam podlokietnik.

Ryan odzyskal kontrole, ja spokoj.

– Po twojej stronie nie ma hamulca i dlatego.

– Przeboleje.

– To jest dystrykt Rouville. Tu niedaleko jest posterunek policji. Najpierw tam pojedziemy.

Chociaz szkoda mi bylo czasu, nie zaprotestowalam. Jezeli pchalismy sie w gniazdo os, to wiedzialam, ze bedziemy potrzebowac posilkow. I chociaz jeep byl dobry na lod, to nie mial radia.

Piec minut pozniej dojechalismy do wiezy. Albo raczej do tego, co z niej zostalo. Metal zlamal sie pod ciezarem lodu, poskrecane belki i dzwigary lezaly rozrzucone jak kawalki ogromnego kompletu klockow do budowania.

Zaraz za przewrocona wieza droga skrecala w lewo. Za zakretem dostrzeglam piernikowy domek Anny.

– Jest, Ryan! Skrec tutaj!

– Albo robimy to po mojemu, albo wcale. – Jechal dalej nie zwalniajac. Prawie sie zagotowalam. Tylko zadnych klotni.

– Robi sie jasno. A moze oni zdecydowali sie dzialac o swicie? – Pomyslalam o Harry, nafaszerowanej narkotykami i bezsilnej, i o fanatykach rozpalajacych ogien i modlacych sie do swojego boga. Albo spuszczajacych psy na ofiarne owieczki.

– Najpierw sprawdzimy.

– Ale moze byc za pozno! – Rece mi sie trzesly. Nie moglam tego zniesc. Moja siostra moze byc tuz tuz. Wzburzona, obrocilam sie do niego plecami.

O wszystkim zadecydowalo drzewo.

Nie przejechalismy czterystu metrow, kiedy dotarlismy do ogromnej, zwalonej sosny, blokujacej cala droge. Jej korzenie az wyszly z ziemi. Padajace drzewo zerwalo tez linie wysokiego napiecia. W tym kierunku nie moglismy jechac.

Ryan uderzyl kierownice dlonia.

– A to nas drzewko zalatwilo!

– To jest sosna. – Serce mi bilo jak zwariowane.

Popatrzyl na mnie i wcale mu nie bylo do smiechu. Wiatr na zewnatrz wyl i rzucal lodem w szyby. Widzialam, jak szczeki Ryana na przemian zaciskaly sie i rozluznialy.

– Zrobimy to po mojemu, Brennan. Jezeli powiem ci, zebys czekala w samochodzie, to ma tak byc. Jasne?

Skinelam glowa. Zgodzilabym sie na wszystko.

Zawrocilismy i skrecilismy w prawo przed wieza. Droga byla waska i pelna drzew, niektore lezaly przewrocone, inne byly przechylone. Ryan kluczyl miedzy nimi. Po obu stronach korony topoli, jesionow i brzoz obciazaly skorupy lodu.

Tuz za domkiem z piernika zaczal sie plot z podwojnych zerdzi. Ryan zwolnil i jechal tuz przy nim. W kilku miejscach zwalone drzewa zrobily wyrwy w plocie. Wtedy zobaczylam pierwsza zywa istote od wyjazdu z miasta.

Вы читаете Dzien Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату