Ryan i ja spojrzelismy na niego. Bertrand nie byl typem mola ksiazkowego.
– Spojrz, jak kazda ksiazka stoi rowniutko wzdluz krawedzi polki.
– To samo robi z gaciami i skarpetkami. Musi uzywac ekierki, zeby je ukladac – powiedzial Ryan.
Ryan wyrazil moje mysli.
– Pasuje do profilu.
– Moze trzyma ksiazki tylko na pokaz. Chce, zeby jego znajomi mieli go za intelektualiste – rzucil Bertrand.
– Nie sadze – odparlam. – Nie sa zakurzone. Poza tym spojrz na cienkie, zolte karteczki. Nie tylko czyta te ksiazki, ale jeszcze zaznacza niektore miejsca, zeby do nich wrocic. Zwrocmy na to uwage Gilbertowi i jego komandosom, zeby nie pogubili tych karteczek. Moga sie przydac.
– Powiem im, zeby przykryli ksiazki, nim zaczna sypac proszkiem.
– Mamy tu cos jeszcze o monsieur Tanguayu.
Spojrzeli na polki.
– Czyta rozne dziwne rzeczy – odezwal sie Bertrand.
– Oprocz kryminalow, co go najbardziej interesuje? – spytalam. – Spojrzcie na najwyzsza polke. Spojrzeli.
– Cholera – rzucil Ryan. –
– Tak, i to nie tylko pobieznie. Ten plaz jest chyba bardzo drobiazgowy.
Ryan siegnal po krotkofalowke.
– Przyslij tu Gilberta i jego supermenow. Powiem ludziom zabezpieczajacym tyly, zeby zeszli na dol i rozgladali sie za Panem Fiutem. Nie chcielibysmy go wystraszyc, kiedy sie tu zjawi. Chryste, Claudel jest juz pewnie niezle wkurzony.
Ryan mowil do krotkofalowki, a Bertrand nie przestawal wodzic oczyma po tytulach za moimi plecami.
Bzt. Bzzzzzzt. Bzzt. Bzt.
– Hej, tu mam cos dla ciebie. – Wyjal cos przez chusteczke. – Wyglada na to, ze jest tutaj tylko ten jeden…
Polozyl na stole jeden tom American Anthropologist. Lipiec 1993. Nie musialam go otwierac. Znalam jedna pozycje ze spisu tresci. “Prawdziwa bomba – powiedziala o niej. – Praca, ktora zapewni mi promocje na stanowisko profesora zwyczajnego!'
Artykul Gabby. Widok AA uderzyl mnie jak smagniecie biczem. Chcialam sie stamtad wyniesc. Chcialam znalezc sie na powrot w tamtej slonecznej sobocie, kiedy bylam bezpieczna, nikt nie byl martwy, a moja najlepsza przyjaciolka dzwonilaby, zeby umowic sie na kolacje,
Woda. Zimna woda moze cie ocalic, Brennan.
Podeszlam chwiejnie do podwojnych drzwi i otworzylam jedna czesc noga, szukajac kuchni.
BZZZZZZT. BZZZZZZT. BZT. BZZZZZZT. BZT.
W pomieszczeniu nie bylo okna. Elektroniczny zegar po prawej stronie wydawal jasna, pomaranczowa poswiate. W panujacym mroku widzialam dwa biale ksztalty i jeszcze jedno blade pasmo na poziomie talii. Doszlam do wniosku, ze to lodowka, kuchenka i zlew. Do diabla z procedura. Odroznia moje odciski palcow.
Z grzbietem reki przycisnietym do ust, dowloklam sie do zlewu i spryskalam sobie twarz zimna woda. Kiedy wyprostowalam sie i odwrocilam, w drzwiach stal Ryan.
– Wszystko w porzadku – powiedzialam.
Muchy lataly po kuchni jak oszalale, poruszone naszym naglym wtargnieciem.
BZZT. BZT. BZZZZT.
– Mietusa? – Wyciagnal w moja strone opakowanie dropsow.
– Dzieki. – Wzielam jednego. – To przez upal.
– Tutaj jest jak w piekarniku. Mucha uderzyla w jego policzek.
– Co sie, ku… – Machnal reka w powietrzu. – Co on tu wyprawia? Ryan i ja zauwazylismy je w tej samej chwili. Dwa brazowe przedmioty lezaly na blacie, a papierowe reczniki, na ktorych wysychaly, znaczyl krag tluszczu. Wokol nich tanczyly muchy, ladujac i zrywajac sie do lotu w nerwowym podnieceniu. Po lewej stronie lezala rekawiczka chirurgiczna, dokladnie taka sama jak ta, ktora dopiero co odkopalismy. Podeszlismy blizej, prowokujac muchy do szalenczego lotu.
Popatrzylam na obie pomarszczone masy i przypomnialy mi sie karaluchy i pajaki na wyschnietych i stezalych nogach. Te znaleziska jednak nie mialy nic wspolnego z tamtymi. Od razu wiedzialam, czym sa, chociaz podobne widzialam tylko na zdjeciach.
– To lapy.
– Co?
– Lapy jakiegos zwierzecia.
– Jestes pewna?
– Przewroc jedna na druga strone. Zrobil to. Dlugopisem.
– Widac koncowki kosci dolnych konczyn.
– Co on z nimi robi?
– Skad mam do diabla wiedziec, Ryan? – Pomyslalam o Alsie.
– Chryste.
– Sprawdz w lodowce.
– O Jezu.
Male cialo bylo w srodku, obdarte ze skory i zawiniete w przezroczysty plastik. Bylo ich wiecej.
– Co to?
– Jakies male ssaki. Bez skory nie moge powiedziec, jakie. Na pewno nie sa to konie.
– Dzieki, Brennan.
Przyszedl do nas Bertrand.
– Co macie?
– Martwe zwierzeta. – Glos Ryana zdradzal zmeczenie. – I kolejna rekawiczke.
– Moze gosciu lubi zjadac potracone przez samochody zwierzeta – powiedzial Bertrand.
– Moze. I moze robi abazury do lamp z ludzi. To tyle. Trzeba zaplombowac to miejsce. Chce, zeby skonfiskowac absolutnie wszystko. Zapakowac do workow jego sztucce, te jatke, zapakowac wszystko z tej cholernej lodowki. Chce, zeby zdrapano nalot z tego kibla i zeby cale miejsce spryskac Luminolem. Gdzie, do cholery, jest Gilbert?
Ryan podszedl do telefonu wiszacego na scianie po lewej stronie drzwi.
– Poczekaj. Jest tam przycisk “redial'? – spytalam.
Ryan pokiwal glowa.
– Nacisnij go.
– Pewnie polaczymy sie z jego ksiedzem. Albo babcia. Ryan nacisnal guzik. Wysluchalismy krotkiej melodii, a po chwili czterech sygnalow. Potem odezwal sie glos i balon strachu, ktory pecznial we mnie przez caly dzien, dotarl do mojej glowy i pekl z hukiem.
–
36
Kiedy uslyszalam wlasny glos, poczulam sie tak, jakbym dostala cios w glowe. Nogi sie pode mna ugiely, a moj oddech stal sie szybki i nieregularny