Orson Scott Card
Alvin Czeladnik
Podziekowania
Od kilku lat na kazdej sesji autografow, po kazdym wystapieniu pytano mnie, czy powstanie kolejna ksiazka o Alvinie Stworcy. Odpowiedz brzmiala zawsze: Tak, ale nie wiem kiedy. Moj wstepny plan „Opowiesci o Alvinie Stworcy” dawno juz zostal zarzucony i chociaz wiedzialem o pewnych wydarzeniach, ktore beda mialy miejsce w tej ksiazce, wciaz nie znalem w dostatecznym stopniu losow Alvina, Peggy, Bajarza, Arthura Stuarta, Measure'a, Cahtina, Verily Coopera i innych. Nie moglem zaczac pisac.
W koncu przelamalem blokade i opowiesc wyszla taka, jak powinna, a przynajmniej tak bliska stanu pozadanego, jak tylko potrafilem ja uczynic. Piszac, caly czas pamietalem o setkach czytelnikow czekajacych na „Alvina czeladnika”. Fakt, ze ksiazka byla oczekiwana, dodawal mi odwagi, a rownoczesnie napelnial lekiem. Zdawalem sobie sprawe, ze przynajmniej niektore wymagania beda tak wysokie, iz cokolwiek napisze, moze wywolac rozczarowanie. Rozczarowanym wyrazam swoj zal, ze rzeczywistosc nigdy nie dorownuje oczekiwaniom (Gwiazdka jest tu dobrym przykladem). A wszystkim, ktorzy liczyli na te ksiazke, dziekuje za otuche.
Dziekuje wielu czytelnikom z America Online, ktorzy zjawiali sie na spotkaniach w Hatrack River i sciagali kolejne rozdzialy, zglaszajac cenne uwagi. Ci bystrzy czytelnicy wykryli niespojnosci i urwane watki, pytania zadane w poprzednich tomach i wymagajace odpowiedzi. W szczegolnosci Newel Wright, Jane Brady i Len Olen zyskali moja dozgonna wdziecznosc: Jane przygotowujac chronologie wydarzen w poprzednich toniach, Newel ratujac mnie przed dwoma potwornymi pomylkami, a Len dzieki swej dokladnej korekcie, w ktorej wychwycil kilka bledow, jakie przeoczyli wszyscy redaktorzy i ja sam. Dziekuje takze Davidowi Foxowi za staranna lekture pierwszych dziewieciu rozdzialow w punkcie kluczowym dla kompozycji opowiesci.
Choc tego nie planowalem, na spotkaniach w Hatrack River w AOL narodzila sie pewna szczegolna spolecznosc. Ludzie zaczeli sie pojawiac nie jako oni sami, ale jako postaci zyjace w swiecie Alvina, zajmujace sie rzemioslem czy rolnictwem w tym fikcyjnym miescie. Nie moglem sie oprzec pokusie, by nie wspomniec w tekscie o wielu tych postaciach; zaluje, ze nie zdolalem umiescic wszystkich. Jesli chcecie dowiedziec sie czegos wiecej o tych wspanialych osobach, odwiedzcie nas w sieci (slowo kluczowe: Hatrack).
Jedyna aktywna sieciowa postac, ktora intensywnie wykorzystalem, tworzac te ksiazke, wymyslilem sam jako calkowicie fikcyjna; Kathryn Kidd (w Hatrack: GoodyTradr) i ja (w Hatrack: HoracGuest) wspominalismy od czasu do czasu o dosc zabawnej nieuleczalnej plotkarce, Vilate Franker. Kilka lat pozniej pojawila sie nasza dobra przyjaciolka, Melissa Wunderly, ktora zgodzila sie odgrywac jej role w sieciowej spolecznosci. To wlasnie Melissa wlala w nia zycie — ze sztuczna szczeka i cala reszta. Jednak „najlepsza przyjaciolka” Vilate to moj pomysl i nie mozna obwiniac Melissy za nieladne zachowanie Vilate w tej ksiazce. Wdzieczny jestem Kathryn Kidd, ze pozwolila mi wykorzystac swoja postac, Goody Trader, w kilku waznych momentach.
Chyle kapelusza przed Grahamem Robbem, ktorego znakomita i swietnie napisana ksiazka „Balzac: A Biography” (Norton 1994) nie tylko dawala mi ucieczke od pisania, ale tez podstawe do stworzenia postaci, ktora osobiscie lubie.
Jak w przypadku wielu poprzednich powiesci, kazdy rozdzial — gdy tylko wysuwal sie z drukarki czy z faksu — czytala moja zona Kristine, moj syn Geoffrey, moja przyjaciolka i czasem wspolpracowniczka Kathryn H. Kidd. Ich reakcje mialy dla mnie nieoceniona wartosc.
Podziekowania naleza sie tym, dzieki ktorym nasze biuro i dom wciaz funkcjonuja, gdy wpadam (zbyt rzadko) w tryb pisarski: Kathleen Bellamy, ktora pilnuje interesu, i Scottowi Allenowi, ktory podtrzymuje dzialanie komputerow i samego domu. Dziekuje takze Jasonowi, Amandzie i (w jednym przypadku) Michaelowi Lewisowi, za wykopane i zasypane doly, oraz Emily, Kathryn i Amandzie Jensen za spokojne noce.
Gdyby nie Kristine, Geoffrey, Emily, Charlie Ben i Zina Meg, watpie, czy w ogole bym cos napisal. Dzieki nim warto wykonywac te prace.
ROZDZIAL 1 — MYSLALEM, ZE SKONCZYLEM
Myslalem, ze skonczylem juz pisac o Alvinie Smisie. Ludzie ciagle mi powtarzali, ze wcale nie, ale rozumialem dlaczego — bo wszyscy slyszeli Bajarza i wiedza, jak on opowiada swoje historie. Kiedy konczy, wszystko jest elegancko zapakowane; wiadomo, co znaczyly rozne rzeczy i z jakiego powodu sie wydarzyly. Owszem, nie tlumaczy tego, ale zawsze ma sie uczucie, ze we wszystkim jest jakis sens.
No coz, nie jestem Bajarzem, co pewnie niektorzy z was juz zauwazyli — przeciez nie jestem do niego podobny. I jeszcze przez jakis czas nie zamierzam zostac Bajarzem ani nikim takim jak on. Nie dlatego ze nie uwazam go za porzadnego czlowieka, wartego nasladowania przez innych, ale glownie dlatego ze nie widze spraw tak, jak on je widzi. Nie wszystko sie dla mnie uklada. Rzeczy po prostu sie zdarzaja i czasami mozna wyciagnac jakis sens z okrucienstwa, a czasem najszczesliwszy dzien jest zwykla bzdura. Nic nie da sie przewidziec i na pewno niczego nie mozna zmusic, zeby sie wydarzylo. Najgorsze nieszczescia, jakie widzialem w zyciu, braly sie z tego, ze ludzie probowali zmusic wydarzenia, by dzialy sie sensownie.
Dlatego ulozylem wszystko, co wiedzialem o zyciu Alvina, az do momentu kiedy zrobil zloty plug na swoj egzamin czeladniczy; opowiedzialem, jak wrocil do Vigor i zaczal uczyc ludzi, jak byc Stworcami, i ze juz wtedy zle sie dzialo miedzy nim a jego bratem Calvinem. Myslalem, ze to wszystko, bo potem kazdy, kogo to obchodzi, byl na miejscu i mogl sam zobaczyc albo znac kogos, kto byl i widzial. Zeby skonczyc ze zlosliwymi pogloskami, opowiedzialem wam prawde o tym, jak Alvin zabil czlowieka. Powiedzialem, dlaczego zlamal prawo o zbieglych niewolnikach i jak zginela mama Peggy Larner. Wierzcie mi, to byl juz koniec historii, jak ja ja widzialem.
Ale pewnie z takim koncem nie miala sensu, wiec rozni tacy wypytywali mnie ciagle, czy nie wiem czegos jeszcze, co moglbym opowiedziec. Wiedzialem. I nie mialem nic przeciwko opowiadaniu. Tylko nie sadzcie, ze kiedy juz skoncze, dla wszystkich bedzie jasne, o co w tym chodzilo, bo sam tego nie wiem. Prawda jest taka, ze opowiesc jeszcze sie nie skonczyla, i mam nadzieje, ze sie nie skonczy; moge jedynie liczyc, ze wytlumacze, jak wyglada ona dla tego czlowieka wlasnie tutaj i w tej chwili. Nie moge wam nawet obiecac, ze jutro nie zrozumiem z niej wiecej, niz pisze teraz.
Nie mam talentu do opowiadania. Fakt, Bajarz tez nie, i on sam pierwszy wam to przyzna. Zbiera opowiesci, to prawda, a te zebrane sa wazne i sluchacie ich, bo sama tresc ma znaczenie. Ale wiecie, ze nic nie robi z glosem, nie toczy oczami, nie wykonuje szerokich gestow jak prawdziwi oratorzy. Glos ma nie dosc mocny, zeby wypelnic porzadna chate, a co dopiero namiot. Nie, nie ma talentu do opowiadania. Jesli juz, to jest malarzem, a moze rzezbiarzem czy drukarzem albo kims jeszcze, kto tylko moze sie przydac, zeby cos opowiedziec czy pokazac; ale nie jest geniuszem w zadnym z tych fachow.
Faktem jest, ze jesli spytacie Bajarza, do czego ma talent, odpowie wam, ze do niczego. Nie klamie — nikt nie moze Bajarzowi zarzucic klamstwa. Nie, po prostu kiedy byl jeszcze chlopcem, marzyl o pewnym szczegolnym talencie; przez cale zycie wydawalo mu sie, ze tylko ten talent warto miec, a ze go nie ma — tak mysli — to coz, w takim razie na pewno nie ma zadnego. Nie udawajcie, ze nie wiecie, jakiego talentu pragnie, bo praktycznie rzuca wam to w twarz, kiedy tylko dluzej pogada. Chcialby prorokowac. To dlatego zawsze strasznie zazdroscil Peggy Larner — bo ona jest zagwia i od dziecka widzi wszystkie mozliwosci przyszlego ludzkiego zycia, a chociaz to nie to samo co znac przyszlosc — co naprawde sie stanie, a nie co moze sie stac — przeciez niewiele brakuje. Tak niewiele, ze moim zdaniem Bajarz bylby szczesliwy, gdyby na piec minut mogl stac sie zagwia. Gdyby mu sie udalo na jeden tydzien, to na smierc zausmiechalby sie z radosci.