Gestapowcy wyciagneli pistolety i znikneli w srodku domu. March odczekal pol minuty, a potem ruszyl w strone bramy. Nie szedl alejka, lecz skrajem ogrodu, przedzierajac sie zgarbiony przez splatane krzewy. Piec metrow przed brama zatrzymal sie, zeby zlapac oddech. We wmurowanej w kamienny slupek metalowej skrzynce na listy lezala duza brazowa paczka.
To szalenstwo, pomyslal. Absolutne szalenstwo.
Nie pobiegl w strone bramy. Nic, wiedzial o tym, nie przyciaga ludzkiego wzroku bardziej od naglego ruchu. Zamiast tego wynurzyl sie z krzakow, jakby fakt, ze sie tutaj znalazl, byl najbardziej naturalna rzecza pod sloncem. Wyjal paczke ze skrzynki i nie spieszac sie wyszedl na zewnatrz przez otwarta brame.
Caly czas spodziewal sie za soba krzyku albo strzalu. Ale slyszal tylko szum poruszajacego galeziami drzew wiatru. Kiedy doszedl do samochodu, stwierdzil, ze drza mu rece.
3
— Dlaczego wierzymy w Niemcy i w Fuhrera?
— Wierzymy w Niemcy, poniewaz wierzymy w Boga, ktory je stworzyl i ktory zeslal nam Fuhrera, Adolfa Hitlera.
— Komu musimy sluzyc przede wszystkim?
— Naszemu narodowi i naszemu Fuhrerowi, Adolfowi Hitlerowi.
— Dlaczego jestesmy mu posluszni?
— Z wewnetrznego przekonania, z lojalnosci i poniewaz wierzymy w Niemcy, w Fuhrera, w nasz Ruch i w SS.
— Doskonale! — Instruktor kiwnal glowa. — Bardzo dobrze. Oczekuje was ponownie za trzydziesci piec minut na poludniowym boisku. Jost! Ty zostajesz. Reszta moze odmaszerowac!
Z krotko przycietymi wlosami i w luznych mundurach polowych kadeci SS przypominali wiezniow. Wychodzac szurali glosno krzeslami i stukali buciorami o podloge z surowych desek. Z zawieszonego na scianie duzego portretu usmiechal sie dobrotliwie do nich niezyjacy juz Heinrich Himmler. Jost stal na bacznosc posrodku klasy. Wydawal sie kompletnie zagubiony. Kilku wychodzacych kadetow rzucilo w jego strone zaciekawione spojrzenia. Znowu ten Jost, mozna bylo wyczytac w ich oczach. Jost — dziwak i samotnik; facet, ktory zawsze podpada. Moze warto spuscic mu dzisiaj w nocy kolejna kocowe.
Instruktor wskazal glowa tyl sali.
— Masz goscia.
Oparty o kaloryfer March trzymal rece skrzyzowane na piersi i obserwowal uwaznie chlopaka.
— Witaj ponownie, Jost — rzucil.
Mineli rozlegly plac apelowy. Stojaca w rogu grupa rekrutow sluchala z nabozenstwem sztorcujacego ich Hauptscharfuhrera SS. W innym rogu okolo stu mlodziencow w czarnych dresach robilo sklony, skrety i przysiady, wypelniajac co do joty wydawane krzykiem rozkazy. Spotkanie z Jostem przypominalo odwiedziny w wiezieniu. Ten sam wiezienny smrod: mieszanina pasty do podlog, srodkow dezynfekcyjnych i gotowanego jedzenia. Takie same brzydkie betonowe bloki, takie same wysokie mury i patrole wartownikow. Podobnie jak kacet Akademia imienia Seppa Dietricha byla jednoczesnie rozlegla i klaustrofobiczna; stanowila swiat calkowicie zamkniety w sobie.
— Czy mozemy tu znalezc jakies zaciszne miejsce? — zapytal March.
Chlopak spojrzal na niego z politowaniem.
— Nie ma tutaj zadnego zacisznego miejsca. I o to wlasnie chodzi. — Przeszli w milczeniu kilka krokow. — Mozemy sprobowac w koszarach — dodal. — Wszyscy sa teraz w stolowce.
Jost zaprowadzil go do niskiego, pomalowanego na zielono budynku. W pograzonym w polmroku wnetrzu unosila sie mocna won meskiego potu. Sala miescila okolo stu ustawionych w czterech rzedach lozek. Jost nie pomylil sie: nie bylo tu nikogo. Jego lozko stalo w jednym ze srodkowych rzedow, w trzech czwartych dlugosci sali. March usiadl na szorstkim brazowym kocu i poczestowal chlopaka papierosem.
— Tutaj nie wolno palic. March machnal paczka.
— Daj spokoj. W razie czego powiesz, ze ci kazalem.
Jost wzial z wdziecznoscia papierosa. Uklakl, otworzyl metalowa szafke obok lozka i zaczal szukac czegos, co posluzyloby za popielniczke. Kiedy drzwiczki otworzyly sie na osciez, March zobaczyl zawartosc szafki: czasopisma, kilka ksiazek w miekkich okladkach i oprawiona w ramki fotografia.
— Moge?
Kadet wzruszyl ramionami.
— Jasne.
March wzial do reki fotografie. Przedstawiala rodzine i patrzac na nia, bezwiednie pomyslal o Weissach. Ojciec w mundurze SS. Niesmialo wygladajaca matka w kapeluszu. Corka: ladna, moze czternastoletnia dziewczyna z blond warkoczami. I sam Jost: usmiechniety i pyzaty, zupelnie niepodobny do kleczacej na kamiennej podlodze, krotko ostrzyzonej, udreczonej postaci.
— Zmienilem sie, prawda? — zapytal. March byl wstrzasniety i probowal to ukryc.
— To twoja siostra? — zapytal.
— Wciaz chodzi do szkoly.
— A ojciec?
— Prowadzi teraz firme inzynieryjna w Dreznie. Jako jeden z pierwszych wkroczyl w czterdziestym pierwszym do Rosji. Stad ten mundur. . .
March przyjrzal sie uwaznie wyprostowanej sztywno postaci.
— Czy nie ma przypadkiem Krzyza Rycerskiego? — zapytal. Bylo to najwyzsze odznaczenie za odwage na polu walki.
— O tak — odparl chlopak. — Autentyczny wojenny bohater. — Odebral Marchowi fotografie i schowal ja do szafki. — A panski ojciec?
— Sluzyl w cesarskiej marynarce — odparl March. — Zostal ranny podczas pierwszej wojny swiatowej. Nigdy juz nie doszedl do siebie.
— Ile mial pan lat, kiedy umarl?
— Siedem.
— Wciaz pan o nim mysli?
— Codziennie.
— Tez wstapil pan do marynarki?
— Prawie. Plywalem na U-Bootach.
Kadet powoli pokiwal glowa. Jego blada twarz lekko sie zarozowila.
— Wszyscy idziemy w slady naszych ojcow, prawda?
— Moze wiekszosc z nas. Nie wszyscy.
Przez chwile w milczeniu palili. March slyszal dochodzace z zewnatrz odglosy wciaz trwajacej gimnastyki.
— Raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy…
— Ci ludzie… — powiedzial Jost i potrzasnal glowa. — Jest taki wiersz Ericha Kastnera. Nazywa sie „Marschliedchen”. Piosenka marszowa. — Zamknal oczy i zaczal recytowac:
Nagla pasja chlopaka wprawila Marcha w zaklopotanie.
— Kiedy to zostalo napisane?