ulicy.
March nie spodziewal sie, ze zagraniczna korespondentka bedzie mieszkala w takiej ruderze: poczerniala od stuletniej sadzy, pieciopietrowa fasada upstrzona byla ptasimi odchodami. Siedzacy na chodniku obok wejscia pijak wodzil glowa za kazdym przechodzacym. Druga strona ulicy biegl nadziemny odcinek U-Bahnu. Kiedy parkowal samochod, ze stacji wytoczyly sie czerwone i zolte wagony metra. Z palakow strzelaly jaskrawe niebiesko-biale snopy iskier. Zapadal zmierzch.
Mieszkanie Amerykanki miescilo sie na czwartym pietrze. Nie bylo jej w domu. Do drzwi przypiety byl napisany po angielsku liscik: „Henry, jestem w barze przy Potsdamer Strasse. Calusy, Charlie”.
March znal po angielsku tylko kilka slow — dosyc, zeby zrozumiec tresc notatki. Znuzonym krokiem zszedl z powrotem na dol. Potsdamer Strasse byla bardzo dluga, miescilo sie przy niej wiele barow.
— Szukam Fraulein Maguire — zwrocil sie do dozorczyni na parterze. — Wie pani moze, gdzie ja mozna znalezc? Zareagowala, jakby przekrecil kontakt.
— Wyszla mniej wiecej przed godzina, Herr Sturmbannfuhrer. Jest pan drugim mezczyzna, ktory o nia pyta. Pietnascie minut po jej wyjsciu przyszedl mlody facet, elegancko ubrany, z krotko przycietymi wlosami. Cudzoziemiec jak ona. Fraulein Maguire nie wroci przed polnoca, to moge panu zareczyc.
March zastanawial sie, o ilu jeszcze lokatorach dozorczyni donosi na Gestapo.
— Czy jest jakis bar, ktory regularnie odwiedza?
— U Heiniego, tuz za rogiem. Laza tam wszyscy ci cholerni cudzoziemcy.
— Pani spostrzegawczosc zasluguje na podziw.
Kiedy rozstawal sie piec minut pozniej z wracajaca do szydelkowania konsjerzka, glowa pekala mu od wiadomosci o „Charlie” Maguire. Wiedzial, ze ma krotko przyciete, ciemne wlosy; ze jest nieduza i szczupla; ze nosi nieprzemakalny plaszcz z blyszczacego plastiku i buty na wysokich obcasach jak jakas dziwka; ze mieszka tutaj od szesciu miesiecy i czesto wstaje z lozka dopiero w poludnie; ze zalega z czynszem; ze powinien zobaczyc, ile wyrzuca butelek po alkoholu… Nie, dziekuje, naprawde nie ma ochoty blizej im sie przyjrzec, to nie bedzie konieczne, okazala sie pani nadzwyczaj pomocna.
Wychodzac z domu, skrecil w prawo. A potem jeszcze raz w prawo, w Potsdamer Strasse. Bar u Heiniego byl piecdziesiat metrow dalej, po lewej stronie. Na szyldzie widnial ubrany w fartuch oberzysta z zakreconymi wasami i kuflem pieniacego sie piwa w reku. Pod spodem palily sie tylko niektore litery czerwonego neonu: U He ni o.
W barze bylo cicho — z wyjatkiem ustawionego w kacie stolika, przy ktorym rozmawiala glosno po angielsku grupka szesciu osob. Maguire byla wsrod nich jedyna kobieta. Smiejac sie mierzwila wlasnie wlosy starszemu od siebie mezczyznie. On rowniez zanosil sie smiechem. A potem zobaczyl Marcha. Powiedzial cos i smiech umilkl. Wlepili w niego oczy. March podszedl blizej, swiadom wrazenia, jakie wywiera jego mundur. Podkute oficerskie buty stukaly glosno po wyfroterowa-nej drewnianej podlodze.
— Fraulein Maguire, nazywam sie Xavier March i jestem pracownikiem berlinskiej Kriminalpolizei — powiedzial, wyjmujac legitymacje. — Chcialbym z pania chwile porozmawiac.
W jej duzych ciemnych oczach odbijaly sie swiatla baru.
— Prosze bardzo.
— Na osobnosci.
— Nie mam nic wiecej do powiedzenia. — Odwrocila sie do mezczyzny, ktorego przed chwila czochrala, i mruknela cos, czego March nie zrozumial. Wszyscy sie rozesmieli. March nie ruszyl sie z miejsca. Po jakims czasie od stolika wstal mlodszy mezczyzna w sportowej marynarce i koszuli z przypinanym kolnierzykiem. Wyciagnal z kieszonki na piersi swoja legitymacje.
— Nazywam sie Henry Nightingale. Jestem drugim sekretarzem ambasady Stanow Zjednoczonych. Przykro mi, Herr March, ale wszystko, co miala do powiedzenia, miss Maguire powiedziala juz panskim kolegom.
March zignorowal legitymacje.
— Skoro nie ma pan zamiaru odejsc — powiedziala Maguire — rownie dobrze moze sie pan do nas przylaczyc. To jest Howard Thompson z „New York Timesa”. — Wskazala starszego mezczyzne, ktory uniosl w gore kieliszek. — To Bruce Fallon z United Press, Peter Kent z CBS i Arthur Haines z Reutera. Henry’ego juz pan poznal. Mnie najwyrazniej zna pan rowniez. Chcielismy uczcic kilkoma szklaneczkami wspaniala wiadomosc. Niech pan nie robi takiej nadetej miny. Jestesmy teraz przyjaciolmi: Amerykanie i esesmani.
— Uwazaj, co mowisz, Charlie — odezwal sie mlody pracownik ambasady.
— Zamknij sie, Henry. Chryste, ten facet nie zamierza sie tak latwo odczepic. Porozmawiam z nim z czystej nudy. Niech pan spojrzy… — Na stoliku przed nia lezala zmieta kartka papieru. Cisnela nia w Marcha. — Oto, czego sie przez to wszystko doczekalam. Cofnieto mi wize za „zawarcie bez zezwolenia znajomosci z niemieckim obywatelem”. Mialam wyjechac juz dzisiaj, ale przyjaciele wstawili sie za mna w Ministerstwie Propagandy i dostalam odroczenie na tydzien. Nie sprawiloby to najlepszego wrazenia, prawda? Wydalenie dziennikarki tego samego dnia, kiedy ogloszono wspaniala wiadomosc.
— To wazne — powiedzial March.
Zmierzyla go chlodnym spojrzeniem. Facet z ambasady polozyl jej dlon na ramieniu.
— Nie musisz z nim wcale isc — powiedzial. To pomoglo jej chyba podjac decyzje.
— Moze bys sie tak zamknal, Henry. — Strzasnela jego reke i narzucila na ramiona plaszcz. — Jak na naziste wyglada calkiem przyzwoicie. Dziekuje za drinka. — Wychylila do dna zawartosc szklanki — sadzac z wygladu whisky z woda sodowa — i wstala od stolika. — Chodzmy.
Facet, ktorego przedstawila jako Thompsona, powiedzial cos po angielsku.
— Dobrze, Howard. Nie musisz sie martwic — odparla. — Dokad mnie pan zabiera? — zapytala Marcha, kiedy wyszli na zewnatrz.
— Do mojego samochodu.
— A kiedy sie juz w nim znajdziemy?
— Do apartamentu doktora Stuckarta.
— Zapowiada sie niezla zabawa.
Amerykanka byla rzeczywiscie dosc niska. Nawet na wysokich obcasach nie siegala Xavierowi do ramienia. Otworzyl przed nia drzwi volkswagena i kiedy pochylila sie, zeby wsiasc do srodka, owional go zapach whisky i papierosow — francuskich, nie niemieckich. A takze raczej drogich perfum.
Przekrecil kluczyk w stacyjce i za ich plecami zawarczal tysiactrzystacentymetrowy silnik. March wrzucil bieg i ruszyl na zachod. Ostroznie prowadzac zjechal z Bulow Strasse, okrazyl Dworzec Gotenlandzki i skrecil na polnoc, w aleje Zwyciestwa. Po jej obu stronach staly zdobyte podczas kampanii wschodniej dziala. Armatnie lufy mierzyly prosto w niebo. Ta czesc stolicy byla o tej porze zwykle wyludniona; berlinczycy woleli halasliwe kafejki na tylach Kurfurstendammu i krete uliczki Kreuzbergu. Ale tego wieczoru wszedzie widac bylo ludzi — spacerowali, ogladali wystawy i stali w malych grupkach, podziwiajac armaty i skapane w swietle reflektorow budynki.
— Jacy ludzie przygladaja sie w nocy armatom? — zapytala, krecac ze zdumieniem glowa.
— Turysci — odparl March. — Dwudziestego kwietnia bedzie ich tu ponad trzy miliony.
Zabieranie Amerykanki z powrotem do mieszkania Stuckarta stanowilo niemale ryzyko — zwlaszcza teraz, kiedy Globus wiedzial, ze ktos z Kripo szuka Luthera. Ale March musial zobaczyc to mieszkanie; musial uslyszec w nim opowiesc dziewczyny. Nie mial zadnego konkretnego planu, najmniejszego pojecia, czego powinien szukac. Przypomnial sobie z usmiechem slowa Fuhrera: „Ide z pewnoscia lunatyka droga, ktora wskazuje mi Opatrznosc”.
Przed nimi jasnial w swietle reflektorow umieszczony na szczycie Wielkiego Palacu orzel. Moglo sie zdawac, ze wisi w powietrzu: zlota, unoszaca sie nad stolica, drapiezna bestia.
Dziennikarka zauwazyla jego skrzywione w usmiechu usta.
— Co pana tak smieszy?
— Nic.
Skrecil w prawo przy Parlamencie Europejskim. Reflektory oswietlaly flagi dwunastu krajow czlonkowskich. Sztandar ze swastyka byl dwa razy wiekszy od innych.
— Niech mi pani opowie o Stuckarcie. Jak dobrze go pani znala?
— Bardzo slabo. Poznalam go poprzez moich rodzicow. Moj ojciec pracowal przed wojna w tutejszej ambasadzie. Ozenil sie z niemiecka aktorka. To moja matka. Nazywa sie Monika Koch, moze pan o niej slyszal?
— Nie, nie wydaje mi sie. — Jej niemiecki byl bez zarzutu. Musiala sie go nauczyc juz w dziecinstwie — bez