Max otworzyl szeroko oczy.
— Tam wlasnie musza trzymac te wszystkie dziela sztuki. Pamietasz, co powiedzial rano Globus? Szmuglowali je i sprzedawali w Szwajcarii. Ale to nie wszystko. Rozmawialem jeszcze raz z Amerykanka. Wyglada na to, ze Stuckart zadzwonil do niej w sobote w nocy i powiedzial, ze chce uciec do Ameryki.
Uciec do Ameryki. Rzecz nie do wyobrazenia. Te trzy slowa zawisly miedzy nimi.
— Ale Gestapo musi o tym dawno wiedziec, Zavi — przerwal mu Jaeger. — Jej telefon jest przeciez na podsluchu? Xavier potrzasnal glowa.
— Stuckart nie byl taki glupi. Posluzyl sie budka telefoniczna niedaleko jej bloku. — Pociagnal lyk piwa. — Zdajesz sobie sprawe, co sie dzieje, Max? Czuje sie jak facet, ktory schodzi po ciemku po schodach. Najpierw w wylowionym z jeziora topielcu rozpoznajemy wielka partyjna szyche. Potem okazuje sie, ze jego smierc powiazana jest ze smiercia Stuckarta. Zeszlej nocy Gestapo zabiera Josta: znika jedyny swiadek, ktory mogl zeznac, ze w sprawie maczal palce Globus. Teraz okazuje sie, ze Stuckart chcial uciec do Ameryki. Co jeszcze moze sie wydarzyc?
— Spadniesz z tych schodow i zlamiesz sobie kark. Oto, co sie wydarzy, przyjacielu.
— Chyba masz racje. I nie wiesz jeszcze najgorszego. March opowiedzial mu o swoim dossier na Gestapo. Jaeger wydawal sie wstrzasniety.
— Jezu Chryste. Co teraz zrobisz?
— Myslalem, zeby nie wracac do Rzeszy. Wycofalem nawet wszystkie pieniadze z banku. Ale Nebe ma racje: nie zechce mnie zadne inne panstwo. — Xavier skonczyl piwo. — Moglbys cos dla mnie zrobic?
— Wal smialo.
— Dzis rano wlamano sie do mieszkania Amerykanki. Moglbys poprosic Orpo z Schoneberga, zeby od czasu do czasu rzucili tam okiem? Adres zostawilem na biurku. Dalem jej rowniez na wypadek jakichs klopotow twoj numer telefonu.
— Zaden problem.
— I jeszcze cos. Czy moglbys przechowac to dla Pilego? — Wreczyl Jaegerowi koperte zawierajaca polowe tego, co podjal w banku. — Nie jest tego wiele, ale reszta moze byc mi potrzebna. Przechowaj to, az bedzie dostatecznie dorosly, zeby wiedziec, co z tym zrobic.
— Daj spokoj, czlowieku! — Max pochylil sie i klepnal go po ramieniu. — Chyba nie jest az tak zle? Co? Naprawde?
March wytrzymal jego spojrzenie. Po sekundzie albo dwoch Max chrzaknal i odwrocil wzrok.
— No dobrze… — mruknal i wetknal koperte do kieszeni. — Moj Boze — odezwal sie nagle ze zloscia — gdyby moj maly doniosl na mnie na Gestapo, wiedzialbym dobrze, czego mu potrzeba… i nie bylyby to wcale pieniadze.
— To wcale nie jest wina chlopca, Max.
Wina, pomyslal Xavier. Jak mozna winic dziesieciolatka? Chlopak potrzebowal ojca. To wlasnie zapewniala mu partia — poczucie stabilnosci, kolezenstwa, cos, w co mogl wierzyc — wszystkie te rzeczy, ktore powinien mu dawac i nie dawal March. Poza tym od czlonkow Jungvolku wymagano, zeby wiernosc wobec rodziny zastapili wiernoscia wobec panstwa. Nie, nie powinien — po prostu nie mogl — winic swego syna.
Ponury nastroj udzielil sie Jaegerowi.
— Jeszcze jedno piwo?
— Wybacz. — Xavier wstal. — Musze juz isc. Nastepnym razem ja stawiam.
Max takze zerwal sie na nogi.
— Kiedy wrocisz, Zavi, zamieszkaj u nas przez kilka dni. Mlodsze dziewczyny wyjechaly na caly tydzien na oboz Deutscher Madel. Mozesz spac w ich pokoju. Musimy cos wymyslic w zwiazku z tym sadem wojennym.
— Udzielanie gosciny takiemu jak ja aspolecznemu typowi na pewno nie spodoba sie twojemu Blockleiterowi.
— Mam w dupie mojego Blockleitera.
Powiedziane to bylo z uczuciem. Jaeger wyciagnal dlon i March uscisnal ja — wielkie niezgrabne lapsko.
— Uwazaj na siebie, Zavi.
— Uwazaj na siebie, Max.
6
Na pasach startowych lotniska Hermanna Goringa staly, polyskujac w oparach benzyny, pasazerskie odrzutowce nowej generacji: niebiesko-biale boeingi Pan-American i czerwono-bialo-czarne, ozdobione swastyka junkersy Lufthansy.
Berlin mial dwa lotniska. Stare, polozone niedaleko srodmiescia, Tempelhof obslugiwalo krotkodystansowe loty krajowe. Ruch miedzynarodowy odbywal sie poprzez polozone na polnocno-zachodnich przedmiesciach miasta Flughafen Hermann Goring. Niskie, drugie, wzniesione ze szkla i marmuru budynki terminalu projektowal oczywiscie sam Speer. Przed hala przylotow stal odlany ze stopionych spitfire’ow i lancasterow posag Hanny Reitsch, czolowej pilotki Niemiec. Obserwowala pilnie niebo, wypatrujac na nim intruzow. WITAJCIE W BERLINIE, STOLICY WIELKIEJ NIEMIECKIEJ RZESZY, glosila w pieciu jezykach umieszczona za jej plecami tablica.
March zaplacil taksowkarzowi, dal mu napiwek i ruszyl w strone automatycznych drzwi. W chlodnym, przesyconym wonia lotniczego paliwa powietrzu rozbrzmiewal glosny ryk silnikow. A potem drzwi zamknely sie z sykiem za jego plecami i znalazl sie wewnatrz dzwiekoszczelnej kapsuly hali odlotow.
— Lot Lufthansy numer czterysta jeden do Nowego Jorku. Pasazerowie proszeni sa do wyjscia numer osiem…
— Konczymy odprawe pasazerow odlatujacych rejsem Lufthansy numer zero czternascie do Theoderichschafen…
March odebral w biurze Lufthansy swoj bilet i podszedl do stanowiska odprawy. Blondynka z wpieta w klape swastyka i umieszczonym na lewej piersi napisem GINA dokladnie sprawdzila jego paszport.
— Czy Herr Sturmbannfuhrer zglasza jakis bagaz? — zapytala.
— Nie, dziekuje, mam tylko to — powiedzial, podnoszac w gore mala walizke.
Oddala mu paszport, wkladajac do srodka karte pokladowa. Towarzyszacy tej czynnosci usmiech byl jasny i pogodny jak neon.
— Samolot odlatuje za trzydziesci minut. Zycze udanego lotu, Herr Sturmbannfuhrer.
— Dziekuje, Gino.
— Zapraszamy na poklad naszych samolotow.
— Dziekuje.
Klaniali sie sobie niczym para japonskich biznesmenow. Podroze lotnicze byly dla Marcha nowym swiatem, dziwna kraina, w ktorej panowaly odrebne, tajemnicze rytualy.
Kierujac sie piktogramami odnalazl toalete i wybral kabine polozona najdalej od umywalek. Zaryglowal drzwi, otworzyl walizke i wyjal z niej swoja skorzana torbe. Potem usiadl na sedesie i sciagnal z nog wysokie buty. Od chromowanej armatury i glazury odbijalo sie biale swiatlo.
Rozebrawszy sie do szortow, zapakowal buty i mundur do torby, wlozyl do niej bron i zasunal zamek blyskawiczny.
Piec minut pozniej wyszedl z kabiny jako zupelnie inny czlowiek. Odziany w jasnoszary garnitur, biala koszule, bladoniebieski krawat i miekkie brazowe polbuty aryjski Ubermensch przeobrazil sie z powrotem w normalnego obywatela. Zmiana odbijala sie w oczach otaczajacych go ludzi. Zniknely gdzies przestraszone spojrzenia. Pracownik przechowalni bagazu, ktoremu March oddal skorzana torbe, potraktowal go dosyc nonszalancko.
— Nie zgub pan tego. Bez tego papierka nie masz pan co wracac — oznajmil, wreczajac Marchowi kwit i wskazujac glowa wiszaca za nim tabliczke: UWAGA! BAGAZ ZWRACA SIE TYLKO PO OKAZANIU DOWODU PRZECHOWANIA.
Przed stanowiskiem kontroli paszportowej March troche sie ociagal, notujac w pamieci przedsiewziete na lotnisku srodki bezpieczenstwa. Bariera pierwsza: sprawdzanie kart pokladowych, ktorych nie mozna bylo