— Musimy isc — powiedzial.
— Chwileczke.
Charlie oparla obraz o pojemnik, ukucnela i zrobila pol tuzina fotografii. Potem owinela go ponownie w cerate, wlozyla z powrotem do pojemnika i przekrecila klucz w zamku.
— Juz skonczylismy, Herr Zaugg! — zawolal March. — Dziekuje.
Zaugg i straznik pojawili sie ponownie — troche zbyt szybko, pomyslal March. Domyslal sie, ze bankier wiele by oddal, zeby ich podsluchac.
Maly Szwajcar zatarl rece.
— Mam nadzieje, ze pan zadowolony?
— Calkowicie.
Straznik wsunal pojemnik z powrotem w otwor, Zaugg zamknal drzwiczki i renesansowy obraz zniknal w ciemnosci. „Mamy tutaj skrytki, ktorych nikt nie otwieral od piecdziesieciu i wiecej lat…” Czy minie pol wieku, zanim ktos ponownie zatrzyma na nim oko?
W windzie panowala cisza. Bankier odprowadzil ich az do drzwi wyjsciowych.
— Tutaj powiemy sobie chyba do widzenia — rzekl, podajac im kolejno reke.
March czul, ze powinien powiedziec cos wiecej, sprobowac jakiejs sztuczki.
— Musze pana ostrzec, Herr Zaugg, ze w zeszlym tygodniu zostali zamordowani dwaj wspolwlasciciele tego konta. Sam Martin Luther zaginal bez wiesci.
Bankier nawet nie mrugnal.
— Moj Boze. Starzy klienci odchodza, a na ich miejsce — wskazal reka Marcha i Charlie — przychodza nowi. I tak juz jest. Jednego moze pan byc pewien, Herr March: niezaleznie od tego, kto wygra kolejna wojne, kiedy rozwieja sie bitewne dymy, w szwajcarskich kantonach wciaz istniec beda banki. Zegnam panstwa.
Wyszli na ulice; zamykaly sie za nimi drzwi, wtedy Charlie nagle zawolala:
— Herr Zaugg!
Jego twarz ukazala sie w szparze i zanim zdazyl sie cofnac, pstryknela migawka aparatu. I tak zostal uwieczniony: z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko otwartymi z oburzenia malymi ustami.
Zuricher See spowite bylo w blekitnej mgle niczym na obrazku z bajki — krajobraz, z ktorego powinny sie wynurzyc morskie potwory, a potem szlachetni, walczacy z nimi rycerze. Gdyby tylko swiat byl taki, jaki nam obiecano, pomyslal March. Z oparow wylonilyby sie wtedy zamki ze strzelistymi wiezyczkami.
Trzymajac przy nogach walizke, opieral sie o wilgotna kamienna balustrade naprzeciwko hotelu. Charlie placila rachunek.
Zalowal, ze nie moga zostac dluzej — zabralby ja na przejazdzke po jeziorze, na spacer po miescie i po pobliskich wzgorzach. Na kolacje zapraszalby ja na stare miasto; a kazdego wieczoru wracaliby razem do jego pokoju, zeby kochac sie, sluchajac szumu jeziora. Marzenie… Z lewej strony, w odleglosci piecdziesieciu metrow, siedzieli poziewujac w swoich samochodach jego opiekunowie ze Swiss Polizei.
Przed wielu laty, kiedy March byl mlodym detektywem w hamburskim Kripo, kazano mu eskortowac odsiadujacego dozywotni wyrok wieznia, ktoremu udzielono specjalnej jednodniowej przepustki. Wiadomosc o procesie ukazala sie w gazetach; przeczytala ja sympatia wieznia z dziecinstwa. Napisala do niego, a potem odwiedzila w wiezieniu; w koncu zgodzila sie wyjsc za niego za maz. Cala sprawa poruszyla tak zywa w niemieckiej duszy sentymentalna strune. Zorganizowano kampanie na rzecz doprowadzenia do skutku slubnej ceremonii. Wladze ugiely sie. I March zabral go na slub i niczym jakis niezwykle czujny druzba stal przykuty do niego kajdankami podczas calej mszy, a nawet podczas robienia slubnych zdjec.
Wesele odbylo sie w ponurej przykoscielnej sali. Kiedy zblizalo sie do konca, pan mlody szepnal, ze obok jest skladzik z mata na podlodze i ze ksiadz nie robi zadnych obiekcji… A March — wowczas sam mlody zonkos — sprawdzil skladzik, przekonal sie, ze nie ma w nim zadnych okien, i na dwadziescia minut zostawil wieznia i jego zone samych. Ksiadz — ktory trzydziesci lat spedzil jako kapelan w hamburskich dokach i niejedno w zyciu widzial — z powazna mina mrugnal do niego okiem.
W drodze powrotnej, kiedy zobaczyli wysokie mury wiezienia, March oczekiwal, ze pan mlody bedzie zalamany, ze poprosi o jeszcze troche czasu albo nawet sprobuje dac drapaka. Nic z tych rzeczy. Facet z usmiechem skonczyl swoje cygaro. Stojac teraz przy brzegu Zurich See, March uswiadomil sobie, co czul wtedy jego wiezien. Wystarczylo przekonac sie o tym, ze mozliwe jest inne zycie; wystarczyl jeden dzien.
Poczul, ze podchodzi do niego Charlie. Stanela z boku i pocalowala go lekko w policzek.
Polki sklepu na zuryskim lotnisku uginaly sie pod ciezarem kolorowych prezentow: zegarow z kukulka, miniaturowych nart, popielniczek z wymalowanym w srodku Matterhornem i niezliczonych czekoladek. March wybral bombonierke z pozytywka i umieszczonym na pokrywce napisem: „Najlepsze zyczenia urodzinowe dla naszego ukochanego Fuhrera, 1964”. Przy ladzie czekala na niego pulchna sprzedawczyni w srednim wieku.
— Czy moze to pani za mnie zapakowac i wyslac?
— Zaden problem, prosze pana. Prosze napisac adres odbiorcy.
Dala mu kartke papieru i olowek. Xavier napisal nazwisko i adres Hannelore Jaeger. Hannelore byla jeszcze grubsza od swego meza i uwielbiala czekoladki. Mial nadzieje, ze Max doceni jego poczucie humoru.
Sprzedawczyni wziela bombonierke i szybko zapakowala ja wprawnymi palcami w brazowy papier.
— Duzo ich pani sprzedaje?
— Tysiace. Wy, Niemcy, z cala pewnoscia kochacie swego Fuhrera.
— Tak, to prawda. — Przyjrzal sie paczce. Wygladala dokladnie tak samo jak ta, ktora wyjal ze skrzynki pocztowej Buhlera. — Nie prowadzi pani moze rejestru miejsc, do ktorych je wysylacie?
— To byloby niemozliwe. — Wypisala adres, przykleila znaczek i odlozyla paczke na lezacy za jej plecami stos.
— Oczywiscie. A moze zapamietala pani starego Niemca, kupujacego taka bombonierke w poniedzialek o czwartej po poludniu? Mial grube oprawki okularow i lzawiace oczy.
Jej rysy stwardnialy. Spojrzala na niego podejrzliwie.
— Kim pan jest? Policjantem?
— Niewazne. — Zaplacil za czekoladki, a takze za kubek z napisem
Luther nie przebyl calej tej drogi do Szwajcarii, zeby umiescic w skrytce obraz, pomyslal. Nawet emerytowany urzednik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie moglby przemycic pod nosem Zollgrenzschutz paczki tej wielkosci, w dodatku ostemplowanej pieczecia z napisem „Tajne”. Przyjechal po to, zeby cos wyjac, zeby zabrac to z powrotem do Niemiec. A poniewaz odwiedzal bank po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat, do skrytki byly trzy inne klucze, a on nie ufal nikomu, musial miec watpliwosci, czy to cos jeszcze tam jest.
March stal, przygladajac sie hali odlotow i probujac wyobrazic sobie wbiegajacego na lotnisko, zaciskajacego w reku bezcenny bagaz starszego mezczyzne, w ktorego klatce piersiowej tluklo sie schorowane serce. Czekoladki musialy oznaczac, ze mu sie udalo: jak na razie, towarzysze, wszystko idzie dobrze. Co mogl zawierac ten bagaz? Na pewno nie wyjal ze skrytki obrazow ani pieniedzy; mieli ich dosyc w Niemczech.
— Papier.
— Co?
Charlie, ktora czekala na niego w hali, obrocila sie zdumiona.
— To musi byc to. Papier. Wszyscy byli panstwowymi urzednikami. Prowadzili papierowe zycie, zycie na papierze.
Wyobrazil sobie ich, jak siedzieli po nocach w swoich gabinetach w wojennym Berlinie — wymieniajac w bezustannym biurokratycznym mlynie memorialy i noty, budujac sobie papierowe fortece. Miliony Niemcow walczylo na wojnie: w marznacym blocie ukrainskich stepow, w piaskach Libii, pod blekitnym niebem poludniowej Anglii albo — tak jak March — na morzu. Ale ci starcy walczyli — wykrwawiali sie i marnowali swoje najlepsze lata — na papierze.
— Mowisz bez sensu — stwierdzila potrzasajac glowa Charlie.
— Wiem. Do samego siebie. Zobacz, co ci kupilem. Odpakowala kubek i rozesmiala sie, przyciskajac go do piersi.
— Zachowam go do konca zycia.