Dziesiec minut pozniej jego buty tonely w miekkim dywanie w gabinecie Artura Nebego.
— Wierzysz w zbieg okolicznosci, March?
— Nie, Herr Oberstgruppenfuhrer.
— Nie — powtorzyl Nebe. — Znakomicie. Ja tez nie wierze. — Odlozyl szklo powiekszajace i odsunal na bok raport. — Nie wierze, zeby dwoch zblizonych wiekiem i ranga emerytowanych urzednikow panstwowych wolalo popelnic samobojstwo, niz narazic sie na oskarzenie o korupcje. Moj Boze… — Z jego ust wydarlo sie chrapliwe parskniecie. — Gdyby kazdy dygnitarz w Berlinie chcial pojsc w ich slady, ulice zaslalyby stosy trupow. Nie jest to tez przypadek, ze zamordowano ich obu w tym samym tygodniu, kiedy amerykanski prezydent oglosil laskawie, ze gotow jest nas odwiedzic.
Odsunal krzeslo i pokustykal w strone wypelnionej swietymi ksiegami narodowego socjalizmu malej biblioteczki. Byly wsrod nich „Mein Kampf Hitlera, „Mythus der XX. Jahrhunderts” Rosenberga, „Tagebucher” Goebbelsa. Oberstgruppenfuhrer nacisnal guzik i grzbiety tomow odsunely sie, odslaniajac maly barek. March zorientowal sie, ze nie bylo tam zadnych ksiazek: wylacznie przyklejone do drewnianej plyty ich grzbiety.
Nebe nalal sobie duza wodke i wrocil do biurka. March nadal stal przed nim, ani w postawie na bacznosc, ani na spocznij.
— Globus pracuje dla Heydricha — powiedzial Oberstgruppenfuhrer. — To proste. Globus nie podtarlby wlasnego tylka, gdyby Heydrich nie powiedzial, ze nadeszla na to pora.
March nie odezwal sie ani slowem.
— A Heydrich pracuje w przewazajacej czesci dla Fuhrera. A kiedy tego nie robi, pracuje dla samego siebie.
Nebe przytknal potezny kieliszek do warg. Wysunal z ust jaszczur-czy jezyk i umoczyl go w wodce. Przez chwile milczal.
— Czy wiesz, dlaczego dogadujemy sie z Amerykanami, March? — zapytal w koncu.
— Nie, Herr Oberstgruppenfuhrer.
— Bo ugrzezlismy po uszy w gownie. Powiem ci cos, czego nie przeczytasz w gazetach malego doktorka. Do roku tysiac dziewiecset szescdziesiatego mielismy osiedlic na Wschodzie dwadziescia milionow ludzi. Taki byl plan Himmlera. Do konca wieku dziewiecdziesiat milionow. Zgoda, wysylamy ich wszystkich zgodnie z harmonogramem. Klopot polega na tym, ze polowa chce wracac. Zwroc uwage na ten kosmiczny paradoks, March: przestrzen zyciowa, w ktorej nikt nie ma ochoty zyc. Terroryzm… — Nebe uniosl w gore kieliszek, w ktorym zabrzeczal lod. — Nie potrzebuje chyba tlumaczyc oficerowi Kripo, jak powaznym problemem stal sie dla nas terroryzm. Amerykanie dostarczaja pieniadze, bron, prowadza szkolenia. Od dwudziestu lat podtrzymuja przy zyciu czerwonych. A my? Mlodzi nie chca walczyc, a starzy nie chca pracowac.
Potrzasnal siwa glowa, nie mogac sie temu nadziwic, a potem wylowil jezykiem kostke lodu i wciagnal ja halasliwie do ust.
— Heydrichowi szalenie zalezy na tym porozumieniu z Amerykanami. Gotow jest zabic kazdego, kto stanalby mu na drodze. Czy nie o to tutaj wlasnie chodzi, March? Buhler, Stuckart i Luther… czy nie stanowili jakiegos zagrozenia?
Oberstgruppenfuhrer nie spuszczal z oczu jego twarzy. March patrzyl prosto przed siebie.
— Na swoj sposob, March, ty tez jestes chodzacym paradoksem. Nigdy sie nad tym nie zastanawiales?
— Nie, Herr Oberstgruppenfuhrer.
— „Nie, Herr Oberstgruppenfuhrer” — powtorzyl, przedrzezniajac go, Nebe. — No to zastanow sie teraz. Mielismy wychowac pokolenie nadludzi, Ubermenschow. Mieli przejac od nas rzady imperium. Nauczylismy ich poslugiwac sie twarda logika; bezlitosna, nawet okrutna logika. Pamietasz, co kiedys powiedzial Fuhrer? „Najwiekszym darem, jaki otrzymali ode mnie Niemcy, jest to, ze nauczylem ich jasnego rozumowania”. I co sie stalo? Niektorzy z was… byc moze nawet najlepsi… zaczynaja poslugiwac sie ta bezlitosna twarda logika przeciwko nam. Wiesz, co ci powiem? Ciesze sie, ze jestem juz stary. Boje sie przyszlosci.
Przez chwile milczal, zatopiony w rozmyslaniach. W koncu rozczarowany podniosl lupe do oka.
— A wiec chodzi tylko o dziela sztuki — mruknal. Przeczytal ponownie raport Marcha, a potem podarl go i wyrzucil do kosza.
Reichsarchiv strzegla Klio, muza historii: naga Amazonka dluta Adolfa Zieglera, „najlepszego w Rzeszy specjalisty od wlosow lonowych”. Patrzyla surowym wzrokiem wzdluz alei Zwyciestwa, obserwujac tlum turystow, ktorzy stali w dlugiej kolejce, czekajac, zeby przedefilowac przed zlozonymi w Soldatenhalle koscmi Fryderyka Wielkiego. Siedzace na jej olbrzymim spadzistym biuscie golebie przypominaly alpinistow, ktorzy zapuscili sie zbyt daleko na czolo lodowca. Z tylu, nad wejsciem do archiwum widnialy wyryte w granicie, pozlacane litery. Cytat z Adolfa Hitlera: DLA KAZDEGO NARODU WLASCIWA HISTORIA WARTA JEST STU DYWIZJI.
Rudolf Halder zaprowadzil Marcha na trzecie pietro. Pchnal podwojne drzwi i stanal z boku, zeby wpuscic go do srodka. Wylozony kamiennymi plytami korytarz wydawal sie ciagnac w nieskonczonosc.
— Robi wrazenie, nie? — W pracy Halder przemawial jak zawodowy historyk: tonem, w ktorym mieszala sie duma i sarkazm. — Nazywamy ten styl parodia teutonszczyzny. Nie zdziwisz sie pewnie, jesli ci powiem, ze to najwiekszy budynek archiwalny na swiecie. Wyzej mieszcza sie dwa pietra administracji. Na tym pietrze biura archiwistow i czytelnie. Pod nami: szesc pieter dokumentow. Stapasz, przyjacielu, po ojczystej historii. A ja jestem tutaj straznikiem lampy Klio.
Gabinet Rudiego przypominal cele zakonnika; mala, pozbawiona okien, wylozona granitowymi plytami klitka. Stol zawalony byl wysokimi na pol metra stosami papierow, podloga zaslana kartkami. Wszedzie lezaly ksiazki — bylo ich kilka setek, z kazdej wystawal gaszcz zakladek: kolorowe paski papieru, bilety tramwajowe, skrawki kartonow od papierosow, zuzyte tekturowe zapalki.
— Zadanie historyka: uporzadkowac chaos tak, zeby powstal z niego chaos wyzszego rzedu. — Halder podniosl z jedynego, stojacego w pomieszczeniu krzesla stos starych armijnych depesz, starl z niego kurz i wskazal Xavierowi, zeby usiadl.
— Znowu potrzebuje twojej pomocy, Rudi. Halder oparl sie o skraj biurka.
— Nie dajesz znaku zycia od kilku miesiecy, a potem nagle pojawiasz sie dwa razy w ciagu tygodnia. Przypuszczam, ze to rowniez ma cos wspolnego ze smiercia Buhlera. Widzialem jego nekrolog.
March kiwnal glowa.
— Powinienem cie uprzedzic, ze rozmawiasz z pariasem. Pomagajac mi narazasz sie na niebezpieczenstwo.
— Coraz bardziej mnie zaciekawiasz. — Rudi splotl dlonie i wylamal glosno palce. — Wal smialo.
— To dla ciebie prawdziwe wyzwanie. — Xavier przerwal i wzial gleboki oddech. — Trzej ludzie: Josef Buhler, Wilhelm Stuckart i Martin Luther. Pierwsi dwaj nie zyja, trzeci gdzies sie ukrywa. Wszyscy trzej byli, jak wiesz, wyzszymi urzednikami. Latem tysiac dziewiecset czterdziestego drugiego zalozyli skrytke w zuryskim banku. Z poczatku uwazalem, ze przechowywali tam fure pieniedzy albo dziela sztuki… tak jak podejrzewales, Buhler byl doszczetnie skorumpowany… ale teraz bardziej prawdopodobne wydaje mi sie, ze to byly jakies dokumenty.
— Jakiego rodzaju?
— Dokladnie nie wiem.
— Wazne?
— Z cala pewnoscia.
— Postawiles przynajmniej jasno problem. Mowisz o trzech roznych instytucjach: Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Ministerstwie Spraw Wewnetrznych i rzadzie Generalnej Guberni, ktory w gruncie rzeczy nie byl prawdziwym rzadem. To oznacza tony dokumentow. Nie nabieram cie, Zavi: doslownie tony.
— Czy masz tutaj ich rejestr?
— Spraw zagranicznych i wewnetrznych. Dokumenty Generalnej Guberni sa w Krakowie.
— Masz do nich dostep?
— Oficjalnie nie. Nieoficjalnie… — Pokiwal koscista dlonia. — Byc moze, przy odrobinie szczescia. Ale mowie ci, Zavi, nie starczy nam zycia, zeby sie przez nie przekopac. Co proponujesz?
— Musi tam byc jakis slad. Byc moze czegos w nich brakuje.
— Ale tego sie nie da stwierdzic.
— Mowilem ci, ze to wyzwanie.
— I kiedy mamy odkryc ten twoj „slad”?