— Jeszcze sie dowiesz, jaki jestem mily, March, to jedno moge ci obiecac. — Globus odwrocil sie do Eislera. — Gdzie jest ten cholerny ambulans?
Lekarz stanal na bacznosc.
— Z cala pewnoscia w drodze, Herr Obergruppenfuhrer.
March domyslil sie, ze zostal odprawiony. Ruszyl w strone zostawionych samym sobie, stojacych w odleglosci dziesieciu metrow kolejarzy.
— Ktory z was odkryl cialo?
— Ja, Herr Sturmbannfuhrer. — Mezczyzna, ktory dal krok do przodu, nosil ciemnoniebieska kurtke od munduru i miekka czapke maszynisty. Mial zaczerwienione oczy i zachrypniety z przejecia glos. March zastanawial sie, czy to z powodu trupa, czy tez niespodziewanego pojawienia sie generala SS.
— Papierosa?
— O tak, bardzo chetnie, Herr Sturmbannfuhrer. Maszynista poczestowal sie, rzucajac trwozne spojrzenie w strone Globusa, ktory rozmawial teraz z Krebsem. March podal mu ogien.
— Niech pan sie odprezy. Nie ma pospiechu. Zdarzylo sie panu juz kiedys cos takiego?
— Raz. — Mezczyzna zaciagnal sie i popatrzyl z wdziecznoscia na papierosa. — To zdarza sie co trzy, cztery miesiace. Wloczedzy spia pod wagonami, zeby schronic sie przed deszczem. A potem, kiedy sklad rusza, zamiast lezec tam, gdzie sa, probuja wyskoczyc. — Zaslonil dlonia oczy. — Musialem najechac na niego tylem, ale nic nie uslyszalem. Kiedy spojrzalem z powrotem na tory, juz sie nie ruszal. Przypominal kupe lachmanow.
— Wielu macie tutaj wloczegow? — March staral sie mowic lekkim tonem.
— Zawsze co najmniej kilkudziesieciu. Reichsbahn Polizei probuje ich przepedzac, ale miejsce jest zbyt duze, zeby je stale patrolowac. Niech pan spojrzy. Wlasnie tam przebiegaja.
Pokazal reka przez tory. Z poczatku March nie widzial nic oprocz rzedu bydlecych wagonow. A potem zobaczyl jakis ruch: prawie niewidoczny w cieniu pociagu ksztalt, ktory przesuwal sie, podskakujac jak marionetka; za nim nastepny, potem cala grupa. Biegli wzdluz torow, kucali w przerwach miedzy wagonami, czekali chwile, a potem pedzili w strone nastepnej plamy cienia.
Globus nadal odwrocony byl plecami. Nie zwracajac na nich uwagi wciaz rozmawial z Krebsem, uderzajac prawa piescia w otwarta lewa dlon.
March obserwowal chroniace sie w bezpiecznym miejscu drobne figurki — a potem nagle szyny zawibrowaly, powial wiatr i wszystko zaslonil wyjezdzajacy z Berlina pociag sypialny do Rowna. Przez pol minuty przesuwala sie przed nim ruchoma sciana sleepingow i pietrowych wagonow restauracyjnych. Kiedy przejechal ostatni wagon, mala kolonia bezdomnych zniknela w pomaranczowym polmroku.
CZESC PIATA
SOBOTA, 18 KWIETNIA
Wiekszosc z was wie, jak wyglada sto rzuconych obok siebie trupow. Albo piecset. Albo tysiac. Patrzec na to i nie liczac kilku wyjatkow, spowodowanych zwyczajna ludzka slaboscia, pozostac przyzwoitym czlowiekiem — to wlasnie sprawilo, ze stalismy sie twardzi. Ale ta chwalebna stronica naszej historii nie moze i nigdy nie zostanie zapisana.
1
Spod jej drzwi padala smuga swiatla. W mieszkaniu gralo radio. Muzyka zakochanych — miekkie smyczki i niski zmyslowy glos, w sam raz na nocna pore. Przyjecie? Czy tak wlasnie zachowuja sie Amerykanie w obliczu niebezpieczenstwa? Stojac samotnie na niewielkim podescie March spojrzal na zegarek. Dochodzila druga w nocy. Zapukal i po kilku chwilach radio zostalo sciszone. Uslyszal jej glos.
— Kto tam?
— Policja.
Po dwoch sekundach rozlegl sie halas otwieranej zasuwy i zdejmowanego lancucha. Drzwi uchylily sie.
— Bardzo smieszne — stwierdzila. Ale jej usmiech byl falszywy, przyklejony do twarzy specjalnie dla niego. W ciemnych oczach krylo sie zmeczenie, a takze — chyba sie nie mylil? — cien strachu. Pochylil sie, zeby ja pocalowac; jego dlonie dotknely lekko jej bioder i natychmiast poczul, jak ogarnia go pozadanie. Moj Boze, przemknelo mu przez glowe, przy niej czuje sie jak szesnastolatek…
Gdzies w glebi mieszkania rozlegly sie kroki. Xavier podniosl wzrok. Za jej ramieniem ujrzal wychodzacego z lazienki mezczyzne. Byl kilka lat mlodszy od Marcha: brazowe zamszowe buty, sportowa marynarka, krawat, bialy sweter zalozony niedbale na elegancka koszule. Charlie zesztywniala nagle i delikatnie uwolnila sie z jego uscisku.
— Pamietasz Henry’ego Nightingale’a? Wyprostowal sie, czujac, jak ogarnia go zmieszanie.
— Oczywiscie. Spotkalismy sie w barze przy Potsdamer Strasse. Obaj mezczyzni stali jak wmurowani w miejscu. Twarz Amerykanina byla nieprzenikniona jak maska.
— Co sie tutaj dzieje? — zapytal cicho Xavier, nie odrywajac oczu od Amerykanina.
— Nic nie mow — szepnela mu do ucha, stajac na palcach. — Nie tutaj. Cos sie wydarzylo. — A potem glosniej: — Czy to nie ciekawe, ze spotkalismy sie wszyscy troje? — Wziela Marcha pod ramie i ruszyla w strone lazienki. — Powinienes chyba przejsc do mojej rozmownicy.
W lazience Nightingale zachowywal sie jak gospodarz. Odkrecil kurki zimnej wody nad umywalka i wanna i nastawil glosniej radio. Program zmienil sie. Obite boazeria sciany wibrowaly teraz w rytmie oficjalnie aprobowanego „niemieckiego jazzu”
— Wlasnie opowiadalam panu Nightingale’owi o naszym przedwczorajszym gosciu — oswiadczyla, otwierajac zebranie. — O tym, z ktorym musiales walczyc. Pan Nightingale uwaza, ze Gestapo moglo zainstalowac tu podsluch.
— Obawiam sie, ze w ten wlasnie sposob funkcjonuje panski kraj, Herr Sturmbannfuhrer — stwierdzil, usmiechajac sie szeroko, Amerykanin.
Panski kraj…
— Rozumie pan: srodek zapobiegawczy…
Moze nie jest wcale ode mnie mlodszy, pomyslal Xavier. Dyplomata mial geste jasne wlosy, jasne rzesy i narciarska opalenizne. Jego olsniewajaco biale, pokryte emalia zeby byly absurdalnie regularne. Z pewnoscia nie wiedzial, co to sa jednodaniowe obiady; w dziecinstwie nie jadal wodnistych kartoflanych zupek i trociniastej kielbasy — wystarczylo spojrzec na jego cere. Ze swoim chlopiecym wygladem mogl miec rownie dobrze dwadziescia piec jak piecdziesiat lat.
Przez kilka chwil nikt sie nie odzywal. Cisze wypelniala muzyczna europejska sznura.
— Wiem, ze zakazales mi z kimkolwiek o tym rozmawiac — odezwala sie w koncu Charlie, zwracajac sie do Marcha. — Ale nie moglam inaczej. Teraz musisz ufac Henry’emu, a Henry musi ufac tobie. Wierz mi, nie ma innego wyjscia.
— I naturalnie obaj musimy ufac tobie.
— Och, daj spokoj…
— W porzadku — powiedzial, podnoszac rece na znak, ze sie poddaje.