— Oczywiscie, Herr Brecker. Jeszcze raz dziekuje za patriotyczna postawe.
— Cala przyjemnosc po mojej stronie. — Hotelarz uklonil sie lekko i zatarl swoje tluste biale dlonie, tak jakby namaszczal je olejkiem. — Gdyby Herr Sturmbannfuhrer mial jeszcze kiedykolwiek zyczenie kogos przesluchac, polecam swoje uslugi… — Jego krzaczaste brwi wykonywaly dziki taniec. — Byc moze bede nawet mogl dostarczyc jakas podejrzana?
March usmiechnal sie.
— Zegnam pana, Herr Brecker.
— Zegnam pana, Herr Sturmbannfuhrer.
Usiadl w volkswagenie na fotelu obok kierowcy i przez chwile sie zastanawial. Idealnym miejscem wydawalo sie kolo zapasowe, ale nie mial na to czasu. Plastikowa tapicerka drzwi byla zamontowana na stale. Siegnal pod tablice rozdzielcza i po chwili natrafil palcami na gladka powierzchnie. Powinna wystarczyc. Oderwal dwa kawalki tasmy i przymocowal paczke do chlodnego metalu.
Potem wsadzil tasme do torby Luthera i wyrzucil ja do jednego ze stojacych przy kuchni pojemnikow na smieci. Lezacy na wierzchu sakwojaz z brazowej skory wyraznie klul w oczy. March znalazl zlamany kij od szczotki, wygrzebal w smieciach dziure i po kilku chwilach torba zniknela pod fusami kawy, smierdzacymi rybimi glowami, kawalkami tluszczu i robaczywa wieprzowina.
2
Zolte znaki, na ktorych widnialo pojedyncze slowo
Po lewej stronie zobaczyl szpital, po prawej nieczynny, zamkniety na glucho kosciol, ktorego sciany upstrzone byly partyjnymi sloganami. „Marienfelde” widnialo na drogowskazie. „Buckow”. „Lichtenrade”.
Zatrzymal sie na czerwonych swiatlach. Droga na poludnie stala przed nim otworem — droga w strone Renu, Zurychu, Ameryki… Z tylu rozlegl sie dzwiek klaksonu: zmienily sie swiatla. March wlaczyl kierunkowskaz, skrecil z glownej szosy i szybko zniknal w labiryncie podmiejskich uliczek.
We wczesnych latach piecdziesiatych w euforii zwyciestwa ulicom nadawano nazwiska generalow: Student Strasse, Reichenau Strasse, Manteuffel Allee. March zawsze sie tu gubil. Czy z Modela trzeba bylo skrecic w prawo w Dietricha? Czy najpierw w lewo w Paulusa i potem dopiero w Dietricha? Jechal wolno wzdluz rzedu identycznych bungalowow, az w koncu rozpoznal ten wlasciwy.
Zajechal na znajomy podjazd i juz chcial zatrabic, kiedy przypomnial sobie, ze nie jest to pierwsza, ale trzecia niedziela miesiaca — ze nie ma zatem tu czego szukac — i ze w ogole zabroniono mu dostepu do syna. Tutaj potrzebny byl frontalny atak, cos w duchu samego Hassa Manteuffla.
Obok betonowego podjazdu nie walaly sie zabawki, a kiedy zadzwonil do drzwi, w srodku nie zaszczekal pies. March zaklal pod nosem. Widac taki juz byl jego los w tym tygodniu: nie otwieraly sie przed nim zadne drzwi. Cofnal sie z ganku i utkwil oczy w oknie. Zatrzepotala lekko firanka.
— Pili! Jestes tam?
Skraj firanki odchylil sie nagle, jakby jakis niewidoczny dygnitarz pociagnal za sznurek, odslaniajac portret. W oknie ukazala sie blada twarz jego syna.
— Czy moge wejsc do srodka? Chce z toba porozmawiac. Twarz pozbawiona byla wyrazu. Firanka opadla z powrotem. To dobry czy zly znak? March nie mial pojecia. Pomachal w strone pustego okna i wyciagnal reke w strone ogrodu.
— Zaczekam tam na ciebie.
Podbiegl do malej drewnianej furtki i spojrzal w gore i dol ulicy. Bungalowy po tej stronie, bungalowy po przeciwnej. Ciagnely sie we wszystkich kierunkach niczym namioty zwycieskiej armii. W wiekszosci mieszkali w nich ludzie w podeszlym wieku: weterani pierwszej wojny swiatowej, ktorzy przetrwali to, co nastapilo po niej — inflacje, bezrobocie, rzady partii i druga wojne. Juz przed dziesiecioma laty byli szarzy i pochyleni. Zobaczyli dosyc, przezyli dosyc. Teraz siedzieli w domu, ogladali przez caly dzien telewizje i krzyczeli na Pilego, ze za duzo halasuje.
March obszedl dookola maly ogrodek. Trawnik mozna bylo nakryc chustka do nosa, chlopiec nie mial tu dla siebie zbyt wiele miejsca. Przejechalo kilka samochodow. Dwa domy dalej stary mezczyzna pompowal skrzypiaca pompka kolo roweru. Gdzies w oddali slychac bylo warkot kosiarki… Pili nie dawal znaku zycia. March zastanawial sie wlasnie, czy nie opasc na czworaki i nie wykrzyczec tego, co ma do powiedzenia, przez otwor na listy, kiedy uslyszal zgrzyt otwieranych drzwi.
— Grzeczny chlopiec. Co u ciebie? Gdzie jest mama? Gdzie
Hefferlich? — Nie mogl sie zmusic, zeby mowic o nim „wujek Erich”.
Syn uchylil drzwi tylko na tyle, zeby moc widziec zza nich ganek.
— Wyszli. Koncze swoj rysunek.
— Wyszli dokad?
— Na probe parady. Zostawili mnie, zebym pilnowal domu. Tak powiedzieli.
— No pewnie. Czy moge wejsc do srodka i chwile z toba porozmawiac?
Spodziewal sie oporu. Zamiast tego chlopiec odsunal sie bez slowa na bok i Xavier po raz pierwszy od czasu rozwodu przekroczyl prog domu swojej bylej zony. Rozejrzal sie dookola — tanie, ale niezle wygladajace meble; stojacy na kominku bukiet swiezych zonkili; nigdzie ani jednej plamki. Wziawszy pod uwage skromny budzet, starala sie, jak mogla. Nie powinno go to dziwic. W miare gustowny byl nawet wiszacy nad telefonem portret Fuhrera — fotografia starego, obejmujacego dziecko mezczyzny. Bog Klary byl zawsze lagodny, raczej z Nowego niz ze Starego Testamentu. March zdjal czapke. Czul sie tutaj jak wlamywacz.
Stojac na nylonowym dywaniku rozpoczal swoja przemowe.
— Musze odejsc, Pili. Moze na dlugo. Ludzie moga mowic o mnie zle rzeczy. Straszne rzeczy, ktore nie beda prawdziwe. Chcialem ci powiedziec… — Slowa przechodzily mu z trudem przez gardlo. Co chcial mu powiedziec? Przesunal dlonia po wlosach. Syn stal ze skrzyzowanymi rekoma, nie spuszczajac z niego wzroku. — Ciezko jest nie miec obok siebie ojca — podjal przerwany watek. — Moj ojciec zginal, kiedy bylem bardzo maly, jeszcze mlodszy od ciebie. I czasami nienawidzilem go za to…
Te chlodne oczy…
— Ale to minelo i potem zaczalem za nim tesknic. I gdybym mogl z nim dzisiaj porozmawiac… zapytac go… oddalbym za to wszystko…
„…maja zostac wykorzystane wszystkie uciete w obozach koncentracyjnych ludzkie wlosy. Powinno sie je przerobic na filc przemyslowy, z ktorego zostanie utkana przedza…”
Nie wiedzial, jak dlugo tak stal bez slowa z pochylona glowa.
— Musze juz isc — powiedzial w koncu.
I wtedy Pili dal krok do przodu i wzial go za reke.
— W porzadku, tato. Prosze, nie odchodz jeszcze. Prosze. Chodz zobaczyc moj rysunek.
Sypialnia chlopca przypominala punkt dowodzenia. W dol pikowaly zawieszone na niewidocznych zylkach, zlozone z plastikowych zestawow modele odrzutowcow Luftwaffe. Na jednej ze scian widniala mapa frontu wschodniego. Kolorowe szpilki zaznaczaly na niej pozycje wojsk. Obok wisialo zdjecie druzyny Pilego — sfotografowane na tle betonowej sciany gole kolana i powazne twarze.
Maly komentowal na biezaco, co rysuje, dodajac specjalne efekty dzwiekowe.
— To sa nasze odrzutowce… wwrrrr… a to dziala przeciwlotnicze Czerwonych. Trach! Trach! — Niebo