swiecami wyrabianymi z tluszczu ludzi pomordowanych przez braci i ojcow tamtych ugotowanych dziewczynek. Ziemianie sa postrachem Wszechswiata! Jesli na razie nie zagrazaja jeszcze innym planetom, to wkrotce do tego dojdzie. Zdradzcie mi wiec swoj sekret, abym mogl zabrac go na Ziemie i uratowac nas wszystkich. Powiedzcie: jak mozna zyc w pokoju?
Billy uswiadomil sobie, ze jego oracja zabrzmiala gornolotnie, byl jednak zaskoczony, kiedy zobaczyl, ze Tralfamadorczycy zaslaniaja oczy dlonmi. Znal te reakcje z poprzednich swoich doswiadczen. Oznaczalo to, ze sie wyglupil.
— Czy… czy moglby mi pan wyjasnic — zwrocil sie zbity z tropu do przewodnika — co ja takiego glupiego powiedzialem?
— My wiemy, jak zginie Wszechswiat — powiedzial przewodnik — i Ziemia nie ma z tym nic wspolnego, chyba tylko tyle, ze rowniez zostanie zniszczona.
— A jak zginie Wszechswiat? — spytal Billy.
— Wysadzimy go w powietrze przeprowadzajac eksperyment z nowym paliwem dla naszych latajacych talerzy. Tralfamadorski pilot-oblatywacz nacisnie dzwignie startowa i caly Wszechswiat przestanie istniec.
Zdarza sie.
— Jesli wiecie o tym — spytal Billy — to czy nie mozecie w jakis sposob temu zapobiec? Czy nie mozecie powstrzymac tego pilota od nacisniecia dzwigni?
— On zawsze ja naciska i zawsze bedzie to robil. Nigdy go nie powstrzymujemy i nigdy nie powstrzymamy. Ta chwila jest skonstruowana w ten wlasnie sposob.
— Tak wiec — powiedzial z wahaniem Billy — przypuszczam, ze pomysl zapobiezenia wojnom na Ziemi rowniez nie ma sensu?
— Oczywiscie.
— Ale na waszej planecie panuje pokoj.
— Teraz tak. W innych czasach miewalismy wojny nie mniej straszliwe od tych, ktore pan widzial lub o ktorych czytal. Nie mozemy nic na to poradzic, wiec po prostu nie patrzymy na nie. Ignorujemy je. Spedzamy wiecznosc na ogladaniu przyjemnych chwil — takich jak na przyklad dzisiejszy dzien w Zoo. Czyz nie jest to piekna chwila?
— Niewatpliwie.
— Jest to cos, czego Ziemianie mogliby sie nauczyc, gdyby sie rzeczywiscie postarali: sztuki kontemplowania dobrych chwil i ignorowania zlych.
— Hm — mruknal Billy Pilgrim.
Tej nocy Billy zasnal i prawie natychmiast przeskoczyl w inna chwile, trzeba przyznac, zupelnie przyjemna. Byl to wieczor jego slubu z Walencja Merble. Wyszedl ze szpitala dla weteranow przed pol rokiem. Czul sie calkiem dobrze. Ukonczyl Szkole Optyki z trzecia lokata na czterdziestu siedmiu studentow.
Znajdowal sie teraz w lozku z Walencja, w uroczym domku zbudowanym na samym koncu mola, na polwyspie Ann w Massachusetts. Za woda widnialy swiatla Gloucester. Billy byl wlasnie na Walencji. W wyniku tego aktu urodzi sie Robert Pilgrim, z ktorym beda klopoty w szkole sredniej, ale z ktorego zrobia potem czlowieka w slynnych Zielonych Beretach.
Walencja nie miala daru podrozowania w czasie, ale posiadala bujna wyobraznie. Podczas gdy Billy ja kochal, wyobrazala sobie, ze jest ktoras ze slynnych kobiet. Ona byla na przyklad krolowa Elzbieta angielska, Billy zas Krzysztofem Kolumbem.
Billy wydal dzwiek przypominajacy skrzyp zardzewialych zawiasow. Wlasnie wstrzyknal Walencji zawartosc swoich pecherzykow nasiennych, pomnazajac w ten sposob szeregi Zielonych Beretow. Oczywiscie, jesli wierzyc Tralfamadorczykom, Zielony Beret musial miec w sumie siedmioro rodzicow.
Potem sturlal sie ze swojej rozlozystej malzonki, z oblicza ktorej nadal nie znikal wyraz ekstazy. Billy lezal z rekami zalozonymi pod glowe, wyczuwajac kregoslupem skraj materaca. Byl teraz bogaty. Otrzymal nagrode za poslubienie dziewczyny, z ktora nie ozenilby sie zaden czlowiek przy zdrowych zmyslach. Tesc podarowal mu nowego Buicka Roadmastera oraz calkowicie zelektryfikowany dom i zrobil go kierownikiem swego najlepiej prosperujacego sklepu w Ilium, gdzie Billy mogl spodziewac sie dochodu w wysokosci przynajmniej trzydziestu tysiecy dolarow rocznie. Zupelnie niezle. Jego ojciec byl tylko fryzjerem.
Jak powiedziala jego matka, Pilgrimowie pna sie w gore.
Ich miesiac miodowy uplywal w atmosferze gorzko-slodkiej tajemniczosci babiego lata w Nowej Anglii. Pokoj pary kochankow, utrzymany w stylu romantycznym, mial sciane zlozona calkowicie z oszklonych drzwi. Otwieraly sie one na taras, z ktorego widac bylo oleista wode przystani.
Zielono-pomaranczowa barka motorowa, w nocy zupelnie czarna, z hukiem i dudnieniem przeplynela kolo tarasu, w odleglosci niecalych trzydziestu stop od ich slubnego loza. Wyplywala w morze wylacznie pod swiatlami pozycyjnymi. Jej puste ladownie rezonowaly, wzmacniajac spiew silnikow. Molo zaczelo spiewac te sama piesn, a potem podjelo ja takze wezglowie lozka mlodozencow.
I spiewalo ja dlugo jeszcze po zniknieciu barki.
— Dziekuje — powiedziala wreszcie Walencja. Wezglowie brzeczalo jeszcze cienko jak komar.
— Nie ma za co.
— To bylo piekne.
— Ciesze sie.
Walencja wybuchnela placzem.
— Co sie stalo?
— Jestem taka szczesliwa.
— To dobrze.
— Nie myslalam, ze ktos sie ze mna ozeni.
— Hm — mruknal Billy Pilgrim.
— Zaczne sie dla ciebie odchudzac.
— Co?
— Bede stosowac diete. Chce byc dla ciebie piekna.
— Podobasz mi sie taka, jaka jestes.
— Naprawde?
— Naprawde — odpowiedzial Billy Pilgrim. Dzieki podrozom w czasie znal dosc dobrze swoje malzenstwo i wiedzial, ze bedzie ono az do konca co najmniej znosne.