spierajac sie z szeryfem ktorego dudniacy glos docieral do celi.
— Rozejdzcie sie do domow. Rozejdzcie, dobrze wam radze — grzmial przedstawiciel prawa. Tlum odpowiadal krzykiem na ponawiane wciaz wezwania szeryfa. Gdy tak wrzeszczeli do siebie: szeryf i tlum, Blaine stal bez ruchu w swoim wiezieniu i czekal. W miare uplywu czasu narastal w nim strach, naplywal coraz silniejszymi, goracymi falami do gardla, zalewal je jak gesta, zamulona woda.
Blaine uslyszal w koncu ciezki krok kilku osob przemierzajacych korytarz. Szczek judasza. W otworze ukazala sie pobladla, obleczona obludnym usmiechem, twarz szeryfa.
— Wybacz, Blaine. Nie potrafilbym do nich strzelac. Zrozum, to sa wszystko moi przyjaciele. Wyroslem z tymi ludzmi. Jeszcze jako brzdac bawilem sie z nimi w Indian. Nie umiem do nich strzelac. — Oczywiscie, ze nie, ty smierdzacy skunksie — odparl Blaine z jakims przerazajacym spokojem w glosie.
— Dawaj klucze — warknal do szeryfa jeden z trzech towarzyszacych mu mezczyzn. — Juz my go stad wyprowadzimy.
— Wisza na gwozdziu w moim biurze — odparl potulnie szeryf. Ponownie spojrzal w kierunku Blaine'a.
— Uwierz mi, nie bylem w stanie niczemu zaradzic…
— Spierdalaj i zastrzel sie. Tyle tylko ci moge doradzic, gnojku.
Wrocil mezczyzna z kluczami i szeryf — bez slowa — cofnal sie, robiac miejsce przy drzwiach. Klucz zachrobotal w zamku.
— Sluchaj, wyjde sam — warknal Blaine pod adresem otwierajacego cele. — Nie dotykajcie mnie swymi brudnymi lapami.
— Wyjdziesz tak, jak my chcemy.
— Pozwolcie mu — wtracil sie szeryf. — To w koncu nic takiego.
— No dobrze. Niech idzie sam — odparl mezczyzna robiac Blaine'owi przejscie.
Ten wyszedl na korytarz sztywnym krokiem. Tam natychmiast zostal otoczony eskorta zlozona z przedstawicieli mieszkancow miasteczka: dwaj z nich staneli po jego bokach, a jeden z tylu. Na samym koncu wlokl sie szeryf. Mezczyzna, ktory otworzyl cele, cisnal pekiem kluczy o podloge. Upadly z donosnym, przenikliwym dzwiekiem. Blaine'om scierply zeby.
— A wiec stalo sie — pomyslal. — Niewiarygodne, a jednak prawdziwe.
Predzej, predzej. Ruszaj sie ty ohydny dewiacie! — krzyknal mezczyzna z tylu i uderzyl Blaine'a bolesnie w plecy.
— Chciales lezc sam, to lez — dodal drugi. — Tylko sie pospiesz.
Blaine szedl rownym mocnym krokiem wyprostowany, z uniesiona glowa: byle sie nie potknac, nie zachwiac, nie okazac strachu i slabosci, do konca zachowac godnosc.
— Jeszcze zyje — myslal. A wiec jeszcze ciagle istnieje szansa. Moze na zewnatrz czekaja juz ludzie Fishhooka. A moze Harriet przybyla z pomoca.
Maszerowal rownym krokiem. Korytarz sie skonczyl i weszli do biura szeryfa, a z niego do dolnego hallu prowadzacego juz prosto na dziedziniec. Szedl, a towarzyszacy mu mezczyzni, jak cienie, postepowali za nim.
Drzwi wejsciowe byly otwarte; najwidoczniej ktos je trzymal od zewnatrz.
Zawahal sie. Krew goraca fala odplynela mu z glowy ku nogom. Gdy przekroczy te drzwi i wyjdzie na szczyt schodow, gdy stanie twarza w twarz z tlumem, gdy zajrzy w jego rozszerzone nienawiscia zrenice, straci wszelka nadzieje.
— No, zasuwaj kurewski dewiacie — wychrypial mezczyzna za nim. — Tam juz wszyscy na ciebie czekaja.
Ciezka dlon spadla na plecy Blaine'a i bardzo silne pchniecie cisnelo nim do przodu. Zachwial sie. Natychmiast jednak odzyskal rownowage Wyprostowal sie i uniosl wysoko glowe.
Przeszedl przez prog, zostawiajac za soba ostatnie w swym zyciu drzwi. Stanal twarza w twarz z tlumem oprawcow.
Przeciagly ryk dziesiatkow gardzieli rozdarl wieczorna cisze. Wrzask rozszalalej nienawisci i czajacego sie za nia strachu byl jak skowyt wilczego stada pedzacego krwawym tropem, jak warczenie tygrysa podraznionego zbyt dlugim oczekiwaniem. Ale w krzyku tym Blaine wyczul inny jeszcze ton: skarge, zalosny skowyt zaszczutego, skazanego na smierc zwierzecia.
Bo to oni, wlasnie oni sa tymi zaszczutymi, smiertelnie wystraszonymi zwierzetami — pomyslal, spogladajac obojetnie na klebiacy sie u jego stop, w dole schodow tlum.
Przepelnieni nienawiscia, zdaja sobie sprawe, ze pozostal im juz tylko ten krwawy i okrutny czyn. Wiedza, ze sa poza glownym nurtem wydarzen, ze nie potrafili go w pore pojac i wlaczyc sie wen, a wiec ich gatunek wymiera. Stary lad, w ktorym wciaz jeszcze zyja, wali sie w proch, a grunt usuwa sie im spod nog. Gina pod naporem nowego wdeptywani w bloto i kurz butami innych, nowych, lepszych ludzi przychodzacych tu z przyszlosci.
Moga go oczywiscie zabic. I zabija. Tak, jak zabijali innych. Tak, jak zrobia to jeszcze nieraz. Ale ich los jest juz przesadzony. Przegrali wojne. Sa martwi.
Ktos uderzyl go nieoczekiwanie w plecy. Cios zachwial nim i Blaine'dal szybki krok do przodu. Noga nie trafila na stopien. Upadl. Zaczal staczac sie po wygladzonych setkami ludzkich stop schodach. Stoczyl sie na sam dol, prosto w objecia czekajacego tam, rozjuszonego tlumu, ktory zamknal sie natychmiast nad nim. Gaszcz rak, niczym macki gigantycznej osmiornicy, wyciagnal sie w jego strone. Ludzie zaczeli go szarpac, kopac, poszturchiwac, a potem bic. Owial go wstretny, cuchnacy odor ich oddechow.
Czyjes rece uniosly go w gore postawily na nogi i miotaly miedzy soba jego na wpol bezwladnym cialem. Posypal sie grad dotkliwych, bolesnych uderzen. Czyjas piesc wyladowala na zoladku Blaine'a, inna na zebrach. Silny cios w twarz rozkrwawil mu usta.
— Pokaz nam, smierdzacy dewiacie sztuke teleportacji! — jak zza muru dobiegi go jakis glos. — No, teleportuj sie! Teleportuj! Pokaz, co potrafisz!
Slowa te zabrzmialy w uszach Blaine'a szczegolnie szyderczo. Niewielu bowiem ludzi osiadalo dar autoteleportacji. Istnialy osoby mogace lewitowac, unosic sie swobodnie w powietrzu jak ptaki inni — jak Blaine — potrafili teleportowac rozne drobne przedmioty inni jeszcze — te umiejetnosc Blaine rowniez posiadal — potrafil teleportowac swoj umysl na odleglosc wielu lat swietlnych. Ale natychmiastowa autoteleportacja byla zjawiskiem niezwykle rzadko spotykanym.
— Teleportuj sie! Teleportuj sie! Teleportuj sie, ty cholerny, cuchnacy dewiacie! — skandowal tlum, niczym upiorna litanie. I smiejac sie histerycznym, niepohamowanym smiechem, bil i kopal swa ofiare. Ludzie pluli na Blaine'a, szarpali go.
Pokiereszowana twarz palila nieznosnie. Zmiazdzona warga napuchla i zwisala bolesnym workiem, a w ustach rozchodzil sie smak krwi wymieszanej z gesta, jak guma arabska, gorzka slina. Cale cialo Blaine'a przeszywal ostry bol, ktory bral poczatek w brzuchu i zebrach. Bez przerwy spadaly nowe ciosy, stale potegujace cierpienie.
I nagle ponad zgielk wybil sie ostry, Przenikliwy glos:
— Przestancie! Zostawcie go!
Tlum poslusznie cofnal sie nieco, robiac miejsce wokol Blaine'a. Zmaltretowany czlowiek, slaniajac sie na nogach, uniosl twarz. Jak za jakims strasznym calunem utkanym z pulsujacej purpura mgly, dojrzal twarze przesladowcow: szczurze, blyszczace oczka, platy sliny na ustach. Prawie fizycznie czul emanujacy od nich strumien glebokiej, bezgranicznej nienawisci.
Krag ludzi rozstapil sie i naprzod wystapilo dwoch mezczyzn. Jeden z nich byl malym niepozornym czlowieczkiem o wygladzie typowego urzednika. Drug — chlopem na schwal z wyrazem twarzy przypominajacym mine kury szukajacej w trawie dzdzownic. Trzymal on na ramieniu zwoj grubej liny, ktorej koniec zwiazany byl w zgrabny, szubieniczny wezel.
Dwojka ta zblizyla sie majestatycznie do Blaine'a. Maly czlowieczek wyjal petle z dloni towarzysza i wznioslszy sznur wysoko nad glowe, odezwal sie glosem zawodowego przedsiebiorcy pogrzebowego.
— Drodzy panstwo. Chcialbym prosic jednak o spokoj i zachowanie rozsadku. Musimy bowiem postepowac przyzwoicie i godnie, jak wymaga tego powaga chwili. Wszak nie zywimy najmniejszych uprzedzen czy urazow do tego dzentelmena. Po prostu karzac go, pietnujemy ohyde, ktora soba reprezentuje i ktorej jest nieodlaczna czescia.
— Mow, mow Buster! — wyrwal sie z brzegu Tlumu czyjs rozentuzjazmowany okrzyk. Czlowieczek uciszyl