go ruchem reki. I ciagnal dalej, wykrzywiajac szyderczo twarz.

— To smutny, ale i powazny obowiazek. Powiem wiecej: to nasz najswietszy obowiazek. Pozwolcie wiec panstwo, ze my dwaj, w waszym i swoim imieniu, zajmiemy sie tym czlowiekiem. Zajmiemy sie w sposob nader przyzwoity i skuteczny.

— Yeah! — zawyl tlum. — Powiesic skurwysyna!

Wyzszy mezczyzna odebral petle z reki Bustera i przelozyl ja delikatnym, wrecz pieszczotliwym ruchem przez glowe Blaine'a, ktoremu sznur zatrzymal sie na ramionach. Olbrzym zaczal powoli zaciskac petle, az wezel dotknal szyi ofiary.

Lina byla nowa i szorstka. Palila skore skazanca niczym rozpalone do czerwonosci zelazo. Zetkniecie z szorstkim sznurem wyzwolilo w Blaine'u energie, odegnalo cale odretwienie i apatie. W pelni swiadom swego losu, stal zimny i pusty wewnetrznie na progu zblizajacej sie wiecznosci. Oto teraz, wraz z dotykiem tego szorstkiego sznura, uswiadomil sobie z przerazajaca jasnoscia, ze smierc nadchodzi wielkimi krokami, ze narzedzia kazni sa gotowe, ze ma na szyi petla. A ludzie, ktorych nie zna, ktorych nigdy nie widzial na oczy, maja mu odebrac zycie.

Chcial uniesc dlonie, uchwycic line i zedrzec ja z szyi. Ale rece odmowily mu posluszenstwa: jak sparalizowane zwisaly nieruchomo wzdluz tulowia. Przelknal z wysilkiem sline, by usunac dreczace, okropne uczucie dusznosci, ktore dreczylo go, pomimo ze lina nie byla jeszcze napinana przez oprawcow. Zrobilo mu sie zimno. Chlod ogarnial coraz rozleglejsze partie ciala.

To byl strach, ktory sciskal go lodowym kleszczami, mrozil krew w zylach i rozsadzal zimnem czaszke. Blaine'nie krzyczal tylko dlatego, ze jezyk mial zbyt sztywny zbyt zdretwialy a gardlo zbyt scisniete na to, by wydobyc z siebie jakikolwiek dzwiek. Krzyk rozsadzal go jednak od srodka. Narastal w nim ow okropny glos, ktory — nie znajdujac ujscia — dusil.

Byl pewien ze zbliza sie krytyczny moment, gdy on caly jego czaszka i zamkniety w niej mozg, rozsadzone tym potwornym cisnieniem, rozbryzna sie na tysiace kawalkow.

I w tej chwili nastapila sekunda straszliwego rozszczepienia — chwila wypelniona nie ciemnoscia, nie oslepiajacym blaskiem, lecz dziwna bezswiadomoscia. I oto on, Shepherd Blaine, stal samotnie w tym samym miejscu, lecz nie czul juz ani zimna, ani strachu.

Stal na wysypanej rozdrobniona cegla sciezce, ktora prowadzila do budynku sadowego i biura szeryfa. Z szyi wciaz jeszcze zwisal mu sznur. Lecz na dziedzincu nie bylo nikogo.

Byl sam w pustym miescie.

11.

Bylo jasniej, a wkolo panowal nieopisany spokoj. Nie bylo trawy.

Nie bylo drzew.

Ludzie znikneli.

Nie bylo nawet sladu czlowieka.

Trawnik przed budynkiem sadowym byl teraz pusta, gola przestrzenia, siegajaca az po asfaltowa jezdnie. Trawa juz nie rosla. Pozostal tylko piasek, ziemia i kamienie.

Zupelny brak trawy. Jak gdyby nigdy jej tu nie bylo. Jakby nigdy nie istnialo nic takiego jak trawa.

Zapomniawszy o zwisajacym mu ciagle z szyi sznurze, Blaine wodzil oslupialym wzrokiem. Wszedzie tak samo. Budynek sadu, jak wymarly, pietrzyl sie nieruchoma, posepna bryla, ulica byla pusta, przy kraweznikach staly zaparkowane auta, a witryny sklepowe i okna mieszkan tworzyly rzedy ciemnych prostokatow. Na rogu, obok zakladu fryzjerskiego, dostrzegl jedyne drzewo: martwe i uschniete.

Toz to martwy swiat — myslal zdumiony Blaine jestem w martwym swiecie. Nie ma tu sladu zycia; sladu czlowieka, sladu ptaka, psa, kota. Nawet bakterii czy mikroba.

Ostroznie, jakby bal sie nieopatrznym ruchem zdjac czar, Blaine uniosl w gore rece i rozluznil petle, nastepnie zsunal ja zrecznie przez glowe i cisnal na ziemie. Zaczal lekko masowac palaca szyje. W skorze pozostaly drobniutkie kawalki wlokna, ktore draznily teraz zaczerwienione cialo, sprawiajac dotkliwy bol.

Wysunal noge do przodu i zrobil pierwszy, ostrozny krok. Mogl sie w miare swobodnie poruszac. jakkolwiek w kazdym calu swego ciala czul ostatnie dramatyczne przejscia. Wyszedl na ulice i przystanal na srodku Jezdni. Bacznie rozejrzal sie wokol. Wszedzie panowala glucha cisza, a ulica w zasiegu wzroku Blaine'a byla pusta.

Slonce juz zaszlo. Powoli nadchodzil zmrok.

Zachod slonca! — pomyslal. A wiec musialem cofnac sie w czasie.

Stal bez ruchu na srodku ulicy, zaskoczony wlasciwie tym swoim zdumieniem: powinien bowiem zdawac sobie sprawe z tego, co zrobil.

Bo doskonale przeciez wiedzial! Bezsprzecznie dobrze wiedzial, czego dokonal. Jakkolwiek uczynil to bezwiednie, bez udzialu swiadomosci, wrecz instynktownie — dokonal tego, by ujsc przed niebezpieczenstwem.

Nie potrafil wyjasnic, jak to zrobil. Wszak jeszcze przed minuta pomysl taki nawet nie zaswitalby mu w glowie. Bylo to po prostu niemozliwe, sprzeczne z natura czlowieka. Tego nie uczynila dotad zadna ludzka istota. Nikomu z ludzi nawet nie snilo sie probowac takiej sztuczki.

Przemiescil sie w czasie, uciekl w przeszlosc. Sadzac po polozeniu slonca, cofnal sie o jakies pol godziny.

Stojac wciaz na srodku ulicy, probowal zrozumiec lepiej, co wlasciwie zaszlo, w jaki sposob dokonal tego nieslychanego przeskoku w czasie. Ale jedyne, co pamietal, to rosnace przerazenie, naplywajace coraz potezniejszymi, dlawiacymi falami.

Istnialo jedno tylko wytlumaczenie: dokonal czegos, do czego w gruncie rzeczy zawsze byl predysponowany, chociaz nigdy nie podejrzewal ze stac go na taki wyczyn. Samo przemieszczenie sie w czasie bylo juz tylko kwestia instynktownego wysilku, tak jakby odruchowym machnieciem reki sparowal cios przeciwnika.

Z drugiej strony jednak, dla niego jako istoty ludzkiej, taki przeskok byl rzecza absolutnie niewykonalna. Ale mogl byc mozliwy dla obcego umyslu. Musial wiec dokonac tego za posrednictwem Rozowej Istoty gniezdzacej sie w jego mozgu.

Lecz wydawalo sie, ze obcy na dobre opuscil Blaine'a. Czlowiek rozpoczal dlugi i systematyczny przeglad najtajniejszych zakamarkow swego umyslu, ale nie trafil na intruza. Wzywal obcego, wolal. Bez skutku.

Odwrocil sie na piecie i trzymajac sie caly czas srodka jezdni, ruszyl do przodu przez widmowe miasto przeszlosci.

Cmentarzysko pomyslal, wstrzasany mimowolnym dreszczem. Cmentarzysko przeszlosci. Nic. Sladu zycia. Tylko smierc, goly kamien i cegla. Glina i drewno.

Ale gdziez podzialo sie zycie?

Czemu przeszlosc jest martwa?

I co stalo sie z obcym ktory na odleglej planecie wymienil z nim swiadomosc?

Ponownie zaczal szczegolowa penetracje swego umyslu. Bez rezultatu. Obcego nie znalazl. Natknal sie jednak na slad: drobny, krety trop wiodacy w najglebsze otchlanie swiadomosci. Znalazl to, co po obcej istocie pozostalo: dziwaczne i chaotyczne wspomnienia urwane, nie zwiazane z niczym, niewiele mowiace informacje: bezladne, unoszace sie w przestrzeniach jego jazni — jak bura piana wymieszana z odpadkami unosi sie na falach morskiego przyplywu.

Obcego nie znalazl, lecz wiedzial z cala pewnoscia, ze Rozowa Istota wcale go nie porzucila nie odeszla, lecz przeciwnie — pozostala w nim, zlewajac sie z Blaine'em z jedna nierozlaczna calosc W skomplikowanej mieszaninie strachu, przerazenia i niebezpieczenstwa istnial widac wspolczynnik, ktory umozliwil to zjednoczenie sie dwoch odrebnych umyslow.

Byl ciagle istot ludzka. Czul to kazda komorka swego ciala, kazdym neuronem mozgu. Czyzby wiec swiadomosc zjednoczenia dwoch obcych sobie struktur umyslowych miala okazac sie tylko zludzeniem? Nie, z pewnoscia nie. A to juz byl czysty absurd. Gdyby byl zlepkiem dwoch swiadomosci, gdyby byl w polowie tylko czlowiekiem, a w polowie obcym czulby to. Czulby roznice.

Handlowa czesc miasta skonczyla sie i Blaine dotarl na przedmiescia. Zatrzymal sie, by rzucic ostatnie

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату