Wiatr szumial posrod gestego listowia krzakow bawelny, w trawie i zaroslach graly swierszcze, plamki zielonkawego swiatla znaczyly droge robaczkow swietojanskich, a z wykoslawionych drzwi na wpol zrujnowanej farmy na wzgorzu wymykal sie waski strumien swiatla. Blaine znow byl soba.

Szybko zbiegl z drogi, przekroczyl potok brodzac po kostki w wodzie i wyszedl na drugi brzeg. Zaszyl sie w gestych zaroslach bawelny. Powrocil. Powrocil do swego czasu. Przemiescil sie z przeszlosci w terazniejszosc. I dokonal tego sam. Po prostu w pewnej chwili, na przeciag najdrobniejszego ulamka sekundy, znal sposob i wiedzial jak tego dokonac. Ale teraz nie potrafil juz powiedziec jak.

Lecz to nie bylo takie istotne. Powrocil bezpiecznie do domu.

12.

Zbudzil sie w gaszczu krzewow bawelnianych. Byl wczesny swit, niebo dopiero rozowialo, a ptaki wszczynaly swoj pierwszy harmider. Zaraz, gdy tylko otrzasnal sen z powiek, Blaine podkradl sie do ogrodu przylegajacego do farmy na wzgorzu, skad zabral trzy kolby kukurydzy, wykopal kilkanascie kartofli, a z pobliskiej plantacji miesnej cztery befsztyki.

Przez nikogo nie nagabywany powrocil do swej kryjowki. Zlozyl lup na ziemi i siegnal po kartonik zapalek, ktore szeryf pozwoli byl mu zabrac do celi. Wewnatrz pozostaly jeszcze trzy. Dluzsza chwile spogladal na trzymany w dloni przedmiot, wspominajac ow dzien sprzed lat, gdy jako skaut zdawal egzamin z zapalania ogniska za pomoca jednej tylko zapalki. Byl ciekaw, czy i teraz potrafi jeszcze dokonac tej sztuki.

Nazbieral grubszych patykow czyniac z nich trzon ogniska. Pod spod wlozyl pare garsci wyschnietych na wior lisci. Wybral kilkanascie suchych, cienkich galazek i polozyl je obok miejsca gdzie mial plonac ogien. Na sama gore wybral duze; najbardziej wysuszone kawalki drewna. Ognisko musi byc bezdymne…

Droga przejechal z szumem silnikow pierwszy tego dnia samochod. Gdzies w oddali ryczala krowa.

Zuzyl dwie zapalki. Ostatnia pieczolowicie schowal do kieszeni. Pojawily sie pierwsze, watle jeszcze jezyczki ognia. Dokladal cienkie, suche galazki — jedna za druga — potem wieksze patyki, a gdy ogien juz rozrosl sie, ulozyl na wierzchu grube polana. Stos palil sie rownym, bezdymnym plomieniem. Teraz Blaine owi wypadalo tylko cierpliwie czekac az wytworzy sie odpowiednia ilosc zaru. Slonce jeszcze nie wzeszlo, lecz na calej wschodniej stronie nieba plonely juz zorze. Na razie jednak panowal jeszcze przenikliwy chlod. Ponizej, w kamienistym korycie, szumial potok. Blaine wpatrzony w blekit nieba oddychal gleboko, sycac sie wonnym, orzezwiajacym powietrzem poranka.

Zyl, wymknal sie przesladowcom i zgotowanej przez nich kazni, mial co jesc, mial czym napelnic brzuch. Ale co dalej? Pieniadze oraz wszystkie drobiazgi, jakie posiadal, zostaly u szeryfa i tak naprawde. nie mial nic z wyjatkiem jednej, jedynej zapalki i ubrania na sobie. Poza tym posiadal umysl, ale ten w kazdej chwili mogl go zdradzic. Umysl, ktory ta stara jedza nazwala lustrem odbijajacym obce mysli. Wystarczy, by w poblizu pojawil sie byle szperacz czy lokalizator, a Blaine bedzie zgubiony.

Istnieje, co prawda, wyjscie z tej klopotliwej sytuacji. Moze podrozowac noca, w dzien natomiast spac w jakims ukryciu. W takim przypadku, Blaine bylby stosunkowo bezpieczny, gdyz z chwila zapadniecia zmroku, ludzie barykaduja sie w domach. Jadlby to, co ukradnie w sadach i ogrodach. W ten sposob moze ocalic zycie, a jednoczesnie posuwac sie do przodu wzglednie bezpiecznie. Nie bylo to jednak rozwiazanie najszczesliwsze. Wedrowka bowiem trwalaby wiele dluzej, a bardzo mu zalezy na czasie. Musi wiec — postanowil — poszukac innego rozwiazania.

Ognisko plonelo wesolo jasnym i bezdymnym ogniem. Dolozyl wiecej drewna i zeslizgnal sie stroma skarpa na brzeg strumienia. Tam polozywszy sie plasko na brzuchu, zaczal pic drobnymi lykami zimna, krysztalowo czysta wode.

Czy przypadkiem nie popelnilem bledu uciekajac od Fishhooka? — kolejny raz z rzedu zapytywal samego siebie.

Bo nie ulegalo najmniejszej watpliwosci, ze sytuacja w jakiej sie obecnie znalazl, jest o wiele trudniejsza niz los, jaki czekalby go tam, w Meksyku.

Lezal na brzuchu wpatrujac sie tepym wzrokiem w wode i w kamyki zalegajace dno strumienia, Wpadl mu w oko jeden z nich — sliczny, czerwony otoczak lsniacy jak wypolerowany rubin. Blaine skupil na nim swoja uwage i nagle ujrzal cala strukture krystaliczna mineralu, znal jego pochodzenie, byl w stanie powiedziec, co dzialo sie z nim przez minione tysiaclecia.

Zaintrygowany przeniosl wzrok na inny odlamek skalny mieniacy sie srebrzyscie drobinami kwarcu…

To przechodzilo wszelkie pojecie!

Byla to rzecz, ktorej nigdy dotychczas nie dokonal. Ani on, ani nikt!

A tutaj nagle okazuje sie, ze stac go i na to. Zupelnie, jakby to byla naturalna zdolnosc czlowieka! Jakby nie bylo w tym nic zdumiewajacego!

Gwaltownym ruchem, jakby otrzasajac sie z niespokojnych mysli, uniosl sie i kucnal nad potokiem. Nie byl przestraszony, raczej zaintrygowany. Poza tym czul sie soba i kwestia, kim naprawde jest i jaki jest faktyczny zakres lego mozliwosci, przestala go zupelnie zajmowac. Byl po prostu soba i stac go bylo na to, na co go stac.

Podjal kolejna probe odnalezienia obcego pod czaszka Pomimo ze nie natrafil na jego bezposredni slad, zdawal sobie sprawe, ze gdzies tam, w najglebszych zakamarkach jego jazni, obcy byl. Czul go, czul jego obecnosc wraz z calym tym dziwacznym bagazem bezsensownych wspomnien, fantastycznych i absurdalnych zdolnosci, ze zwariowana logika i cudaczna skala wartosci.

Oczyma umyslu widzial Blaine dziwne korowody purpurowych figur geometrycznych kolyszacych sie plynnym, monotonnym ruchem ponad szczerozlota pustynia Widzial oslepiajaco blekitne niebo z krwisto czerwona Kula jakiegos obcego slonca. I tylko te chwiejne figury ciagnace sie hen, po horyzont. I nic wiecej poza nimi, poza pustynia, niebem i sloncem. Jednoczesnie w jakis niepojety sposob znal koordynaty owego fantastycznego miejsca w kosmosie, wiedzial, co ono oznacza, mogl w kazdej chwili dostac sie w ten rejon wszechswiata. Trwalo to ulamki sekundy. Po chwili krotkiej jak mgnienie oka wszystko to wymazalo sie ze swiadomosci czlowieka.

Blaine powstal wolno; wdrapal sie z powrotem na skarpe i zniknal w zaroslach. Ognisko powoli wygasalo, pozostawiajac duza ilosc zaru. Rozgrzebal patykiem amarantowe wegle i wlozyl w nie kukurydze i kartofle. Nakryl je gruba warstwa rozpalonych glowni, na wierzch polozyl kilka polan, a nastepnie zerwal zielona galazke. Oczysciwszy ja z lisci zrobil rodzaj prymitywnego rozna, na ktore nadzial befsztyk. Zaczal powoli smazyc mieso nad ogniem.

Skulony przy ognisku, w milym cieple zaru, grzejacym twarz i dlonie poczul nagly przyplyw optymizmu i wiary w przyszlosc. Byly to odczucia zupelnie nie na miejscu w sytuacji, w jakiej sie znajdowal. Ale odnosil nieodparte wrazenie, ze potrafi czytac przyszlosc, a ta z kolei jawila mu sie w jasnych barwach. Nie, nie bylo to jasnowidzenie. Istnieli intuicjonisci, ktorzy potrafili rozszyfrowywac przyszlosc, jasnowidze, ktorzy ja widzieli, ale on, Blaine, nigdy kims takim nie byl. On, w tej chwili, mial wylacznie pewnosc, najglebsze przekonanie, ze wszystko zmierza ku szczesliwemu finalowi. Owej wizji Blaine a brakowalo jednak charakterystycznych szczegolow rozpoznawanej przyszlosci. Sama pewnosc, cos, co mozna przyrownac jedynie do starodawnych przewidywan, przeczucie nadchodzacych wydarzen i nic ponadto.

Befsztyk skwierczal na ogniu, wokol rozchodzila sie won pieczonych w popiele ziemniakow i Blaine czul naplywajaca do ust slinke. Swiat zdawal sie mu piekny, a zycie pelne uroku. A przeczucie podpowiadalo, ze wszystko potoczy sie pomyslnym torem.

Przypomnial sobie Daltona, z ogromnym zaslinionym cygarem w kaciku ust, wsciekajacego sie na mysl o plantacjach miesnych Jego zdaniem byly one symbolem, wrecz synonimem, zlej woli i bezczelnosci Fishhooka. Blaine staral sie przypomniec sobie planete, z ktorej sprowadzono na Ziemie plantacje miesne. Nie pamietal jednak jej nazwy ani nazwy jej slonca, jakkolwiek mial je na koncu jezyka.

Plantacje miesne! — pomyslal. I tyle innych rzeczy. Ilez Ziemia zawdziecza Fishhookowi, ile wynosi jego rzeczywisty wklad, gdyby komus chcialo sie to wszystko podliczyc?

Chocby medycyna! Nowy zestaw lekow przyniesionych tu z najdalszych gwiazd radykalnie zmniejszyl liczbe chorob nekajacych Czlowieka, stajac sie rekojmia ich calkowitego wytepienia.

Nowe technologie, nowe metale, nowe srodki spozywcze. Nowe rozwiazania architektoniczne i materialowe, rewelacyjne kosmetyki, nowe prady w sztuce i literaturze. No i — rzecz jasna — dimensino: nowy szal, nowa

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату