— Oo, pewnie. Ale chce byc przygotowany na wszystko.
— Ba, widze, ze jestes pan rzeczywiscie przygotowany na spotkanie z samym czartem.
— Z kazdym rokiem jest gorzej — ponurym glosem stwierdzil kierowca. — Tam, na polnocy jest jeden kaznodzieja…
— Slyszalem, ze nie jeden. Jest ich cale mnostwo.
— Tak, zgoda. Ale oni wszyscy tylko gadaja. Ten rzeczywiscie cos robi. Przygotowal zakrojona na wielka skale akcje, by skonczyc juz z tym raz na zawsze…
— No, nareszcie — sapnal Blaine odkreciwszy ostatnia srubke. — Zaraz zobaczymy, co tam jest w srodku.
Otworzyl gaznik i zajrzal do srodka.
— Widzi pan, tutaj — zwrocil sie do szofera.
Kierowca pochylil sie zagladajac do srodka.
— Cholera, takie gowno i tyle czasu…
— Spokojnie. Za kwadransik auto bedzie gotowe do drogi — odparl Blaine. — Niech pan przyniesie puszke oleju. Przy okazji psikniemy troche do silnika.
— Zaraz poszukam — kierowca dzwignal sie z kamienia i ruszyl w strone szoferki. Zatrzymal sie w polowie drogi. Zawrocil i stanal przy Blainie.
— Nazywam sie Buck. Buck Riley — rzekl wyciagajac ubrudzona dlon.
— Blaine. Mozesz mowic po prostu Shep.
Uscisneli sobie dlonie, lecz Riley stal jeszcze niezdecydowanie, przestepujac z nogi na noge.
— Mowiles, ze wybierasz sie do Dakoty? — spytal w koncu.
Blaine skinal glowa.
— Wiesz, ja juz wprost wychodze z siebie. Juz nie wyrabiam — skarzyl sie Riley. — Nie pociagne tak dluzej. Potrzebuje czyjes pomocy.
— Gdybym mogl w czyms pomoc…
— Czy prowadzilbys noca?
— A jak, czemu nie!
— Ty bys kierowal a ja czuwal ze strzelba.
— No dobrze, ale kiedys musimy przeciez spac.
— Jakos to urzadzimy — Riley machnal lekcewazaco reka. — Najwazniejsze, zeby ta buda toczyla sie caly czas przed siebie. Stracilem juz zbyt wiele czasu…
— Ty rowniez zmierzasz do Poludniowej Dakoty? — zdziwil sie Blaine. Riley pokiwal twierdzaco glowa.
— Wiec jak, jedziemy razem? — spytal niecierpliwie, z nadzieja w glosie.
— Bez namyslu! — wykrzyknal uszczesliwiony Blaine. — Dobijala mnie swiadomosc, ze cala droge musze przebyc na wlasnych giczolach.
— Ale to bedzie kawalek ciezkiej roboty, ostrzegam. Oczywiscie nie za darmo…
— Zapomnij o pieniadzach. Ja po prostu wsciekle chce jechac.
13.
Zeby przebyc kraj z poludniowego zachodu na polnocny wschod przemierzali ogromne, na wpol gorzyste, na wpol pustynne przestrzenie Podrozowali dzien i noc, lecz za kierownica spedzali zaledwie polowe tego czasu. Ciezarowka byla jedna wielka sterta zlomu i mnostwo czasu zajmowaly im ciagle utarczki z oporna maszyna; to z silnikiem, to ze starymi, popekanymi oponami, to znow z walem rozrzadu czy podwoziem. Tak wiec, mimo iz przebyli juz szmat drogi, cel wciaz byl jeszcze daleki.
Ponadto szosa byla fatalna. Jej nawierzchnia, jak zreszta wszystkich drog na swiecie, byla nierowna, popekana, pelna dziur i kolein. Caly ruch opieral sie bowiem na nowoczesnych, atomowych poduszkowcach, ktore wcale nie dotykaly podczas ruchu powierzchni drogi. Gladkie, twarde autostrady przestaly wiec byc potrzebne i nikt juz nie troszczyl sie o jakosc ich nawierzchni.
Podroz po zdewastowanych drogach stanowila wiec surowy egzamin dla zuzytych — starych i dziurawych — opon ciezarowki Rileya. Nowych nie mogli nigdzie dostac z tego prostego wzgledu, ze opony rowniez dawno juz wyszly z uzycia i trzeba bylo miec naprawde duzo szczescia, by trafic na nie w jakims magazynie.
Innym utrapieniem byla benzyna. Od blisko piecdziesieciu lat nie istnialy rowniez. stacje obslugi w ktorych mozna bylo zaopatrzyc sie w paliwo, ktorego samochody o napedzie nuklearnym nie potrzebowaly. W poszukiwaniu wiec gazoliny, Blaine i Riley tracili wiele cennego czasu, buszujac w mijanych miasteczkach po sklepach i magazynach rolniczych. Tam tylko istniala bowiem szansa zakupu benzyny, wciaz jeszcze uzywanej jako naped ogromnych maszyn rolniczych wyposazonych w tradycyjne silniki spalinowe.
Sypiali gdzie sie nadarzylo. Jedli podczas jazdy; przewaznie sandwicze i smazone na tluszczu paczki, kupowane w przydroznych motelach. Kawe pili z blaszanego kociolka, ktory Riley wiozl ze soba.
— Nigdy nie podjalbym sie tego kursu — mowil Riley — a jest on wyjatkowo korzystny finansowo, a ja powiem ci szczerze — okropnie potrzebuje pieniedzy.
— Z pewnoscia zarobisz tyle, ile chcesz — uspokajal go Blaine. — Zlapiemy kilka dni opoznienia, lecz nie sadze, by mialo to jakies znaczenie.
— Zeby mi tylko pozostalo cos z tego gruchota — Riley klepnal w scianke szoferki. — Musze czyms wrocic.
— Z tym moze byc gorzej — rozesmial sie Blaine. — Nie wydaje mi sie, aby po tej wycieczce byl on zdatny do czegos wiecej poza wyrzuceniem na zlom.
Riley wytarl twarz splowiala chusteczka, niegdys w bajecznym kolorze tureckiej czerwieni.
— Juz nie chodzi mi tylko o samochod i cala ta pieprzona robote. To ja sam jestem juz kompletnie zuzyty od srodka.
Riley byl smiertelnie wystraszony, a strach — Blaine dostrzegl to natychmiast — przeniknal go do glebi, do szpiku kosci.
Nie sa to — mowil do siebie Blaine spogladajac na szofera — zwykle emocje czlowieka bojazliwego, wyleknionego, czy zmeczonego calym pasmem niepowodzen zyciowych i zlem, ktore go w zyciu spotkalo.
Dla Blaine a Riley byl czyms nowym. Dziwacznym okazem czlowieka wyjetego wprost ze sredniowiecznego muzeum. Panicznie bal sie ciemnosci i zamieszkujacych je, wyimaginowanych dziwadel i potworow, ktorymi sam zaludnial nocne mroki. Byl czlowiekiem, ktory pokladal cala swa ufnosc i nadzieje w magicznych malowidlach na masce samochodu i w strzelbie naladowanej srebrnymi kulami. Blaine wielokroc slyszal o ludziach tego typu, lecz nie wierzyl w te opowiesci. Dopiero teraz po raz pierwszy bezposrednio zetknal sie z kims takim.
Lecz o ile Riley stanowil dla Blaine a curiosum, to Blaine dla Rileya byl jeszcze bardziej niewiarygodnym zjawiskiem.
— Ty sie naprawde nie boisz? — ze zdumieniem w glosie zapytywal Riley.
Blaine przeczaco krecil glowa.
— I naprawde nie wierzysz w te wszystkie rzeczy?
— Eh, ktoz by wierzyl w te wszystkie bzdury i wymysly glupcow? — krzywil sie Blaine wzruszajac ramionami.
— O nieee, przyjacielu. To nie glupoty — goraco protestowal Riley. — Moge cie o tym zapewnic. Znalem zbyt wielu ludzi, zbyt wiele slyszalem opowiesci, by traktowac to jako bzdury. U nas, w Indianie, jeszcze gdy bylem chlopcem, zyl pewien starzec. Znaleziono go pewnego dnia w szalasie pasterskim. Byl martwy. Mial rozerwane gardlo. A wokol pelno bylo diabelskich sladow i smierdzialo siarka.
A gdy ten przyklad nie wystarczyl, sypaly sie dalsze, kolejne historie, rownie okropne, rownie bezsensowne, rownie prymitywne.
I coz z tym robic? — zastanawial sie Blaine. Czy istnieje sposob, by takiemu czlowiekowi cokolwiek wyjasnic wytlumaczyc, nastawic go bardziej racjonalnie? Czy istnieje w ogole jakiekolwiek rozwiazanie tego problemu? Wiara — potezna wola wiary — jest najglebiej zakorzenionym instynktem w strukturze ludzkiej, tkwi w genach Czlowieka od czasow jaskiniowych. Ponadto dusze ludzka w najwyzszy sposob fascynowala i fascynuje nadal niesamowitosc i makabra. Ta wlasnie, immanentna cecha Czlowieka zostala wykorzystana przez ludzi, dla ktorych