swiat stal sie miejscem zbyt nudnym, zbyt jalowym, bo pozbawionym strachu; z wyjatkiem moze leku przed nuklearnym samounicestwieniem i niepewnoscia co do rzeczywistej potegi Czlowieka.
A zaczelo sie to wszystko calkiem niewinnie; w chwili, gdy mieszkancy Ziemi zainteresowali sie zdobyczami kinetyki paranormalnej w celach rozrywkowych, traktujac je jako znakomita zabawe. Doslownie z dnia na dzien staly sie one modna nowinka, ktora podbila swiat bez reszty. Nocne kluby i kabarety zmienialy swe nazwy, rodzily sie nowe, zdumiewajace trendy mody, powstawaly nieznane dotad slangi i zargony mlodziezowe, z programow telewizyjnych zniknely filmy horror ustepujac miejsca tematyce mistycznej i nadprzyrodzonej. Jak grzyby po deszczu rodzily sie najdziwaczniejsze kulty i religie, a stare wierzenia i zwiazane z nimi rytualy przezywaly swoj renesans. Po dwustu latach zapomnienia pojawily sie jeszcze raz tablice spirytystyczne i wirujace stoliki. Ale to nie byla juz wylacznie zabawa w duchy, lecz rzeczywista, usilna proba obcowania z nieznanym. Nastal czas nietolerancji — czas, w ktorym nie bylo miejsca na zloty srodek: albo ktos wierzyl; albo nie. Innej mozliwosci nie bylo.
Pojawili sie szarlatani i ludzie interesu, ktorzy zbijali fortuny na nowej modzie, a przedsiebiorstwa i manufaktury robily kokosowe interesy na produkcji artykulow zwiazanych z nowa moda, rozrywka, religia.
Cale to niespodziewane szalenstwo, ktore opanowalo swiat, zasadzalo sie, rzecz jasna, na ogromnym nieporozumieniu. Kinetyka paranormalna nie miala nic wspolnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, niesamowitoscia, makabra, upiorem i diablem; z tym wszystkim, w co wiara — zdawaloby sie — przeminela juz dawno, wraz ze Sredniowieczem. Tymczasem odkrycie nowych mozliwosci, tkwiacych w mozgu i umysle Czlowieka, otworzylo nowe, calkiem nieoczekiwane perspektywy. Masy rozkochane w nowosciach i zabawie przyswoily sobie z radoscia owo nowe cacko, nowe swiecidelko, nie baczac wcale, ze nie pojmuja istoty zjawiska i dobrowolnie pchaja swiat w smiertelne objecia nowego Sredniowiecza.
I stalo sie, co musialo sie stac. To, co mialo byc rozrywka, zawladnelo rozbawionym, pograzonym w weselu tlumem. Ludzie tak dlugo beztrosko i bezkrytycznie igrali z nowa zabawka, ze pomimo wielu ostrzegawczych glosow sceptykow, zaczeli w koncu wierzyc w nadprzyrodzony charakter zjawisk paranormalnych. W pewnym momencie tam gdzie dotychczas byla zabawa, pojawila sie pelna grozy wiara w odrazajace fauny i wilkolaki, gdzie byly tricki i gagi, dostrzegac zaczeto zlowroga ingerencje gnomow i upiorow. /Potem przyszla nieunikniona reakcja w postaci fanatycznych reformatorow, ktorzy okryli swiat calunem ponurego okrucienstwa, nietolerancji i slepoty Nastal czas, gdy bojazliwi ludzie malego ducha zaczeli polowac na swych bliznich obdarzonych zdolnosciami parapsychicznymi, traktujac to jak boze poslannictwo i misje.
Wielu bylo takich, ktorzy w obawie o swoje zycie musieli ukrywac sie przed swiatem. W kazdej epoce odmiency sa przesladowani, ale nikt nie przypuszczal, ze scigac sie bedzie wlasnie osoby obdarzone tak niezwyklymi cechami: sila, dzieki ktorej mogli podrozowac nawet na najdalsze gwiazdy, przynoszac swym wspolbraciom tyle dobra, wyswiadczajac tyle dobrodziejstw. Zawsze roznili sie nieco od swego otoczenia, lecz traktowano ich poblazliwie jak nieszkodliwych dziwakow, ktorzy nikomu, w koncu, nie wadza. Czesc z nich moglaby wykorzystywac swe zdolnosci, ale nawet oni wtedy jeszcze nie przeczuwali swej potegi, a jesli nawet, to nigdy nie czynili z niej uzytku. Bali sie bowiem owych drzemiacych w nich sil, nie rozumieli ich istoty. A potem, po latach, gdy tajemnica zjawisk parapsychicznych zostala juz czesciowo zbadana i wyjasniona przez badaczy, w dalszym ciagu wstydliwie ukrywali swe mozliwosci, gdyz ich Bog-Nauka odnosil sie pogardliwie do kinetyki paranormalnej, okreslajac ja jako stek niedorzecznosci.
Dopiero wiele, wiele lat pozniej, garstka upartych ludzi w Meksyku udowodnila swiatu, jaka moc i potega kryja sie w owym wyszydzanym i pogardzanym zjawisku psychicznym Wowczas dopiero ludzie owi odwazyli sie wyjsc ze swymi mozliwosciami na swiatlo dzienne. Nie chcieli sie juz dluzej kryc. Swiadomi drzemiacej w nich potegi, zaczeli wykorzystywac ja i rozwijac. Inni, ktorzy nie podejrzewali istnienia w sobie tych niezwyklych wlasnosci, naraz ze zdumieniem odkryli, ze tkwia one w nich. I jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, jedni zaczeli wykorzystywac swoje mozliwosci ku pozytkowi ludzkosci, inni dla prywatnej korzysci lub zgola dla zabawy; inni jeszcze — na szczescie nieliczni — dla czynienia zla.
Ale na tych ostatnich wlasnie — tak przeciez nielicznych — bazowac zaczeli siwowlosi moralisci i najprzerozniejsi reformatorzy-szarlatani. Ze zmarszczonymi brwiami, odziani w czarne, zalobne szaty, walac piescia w pulpit katedry, wykrzykiwali na zlo plynace z ludzi obdarzonych zdolnosciami paranormalnymi. Grajac na najnizszych ludzkich instynktach, na podswiadomej sklonnosci do zabobonnych praktyk; szybko wytworzyli w masach psychoze strachu. Udalo im sie wzbudzic w calym swiecie uczucie leku, zagrozenia i nienawisci, stworzyc atmosfere niepewnosci, grozy i zadzy krwawego odwetu.
— Jestes szczesliwy — mowil Riley. — Nie boisz sie tego wszystkiego i jestes, byc moze, rzeczywiscie bezpieczny. Pies gryzie zawsze wtedy, gdy wyczuje w czlowieku strach, ale lize reke tego, kto sie go nie boi.
— Jest wiec tylko jedna rada: nie bac sie.
Ale tej racji Riley nie byl w stanie sobie przyswoic. Kazdej nocy siedzial po prawej stronie Blaine'a, ktory prowadzil samochod, i drzal ze strachu jak lisc na wietrze. W spotnialych dloniach sciskal strzelbe nabita srebrnymi kulami. Wszystko go przerazalo. Wystarczylo cokolwiek: krzyk sowy, przebiegajacy lis, cienie czajace sie w przydroznych rowach by zrywal sie z siedzenia, zaciskajac jeszcze mocniej karabin w dloniach. Wszedzie bowiem czyhaly wrogie sily, a ciemnosc byla siedliskiem zla. Zwykly wrzask kojota brzmial w uszach Rileya jak zawodzenie banshee szukajacej kolejnej ofiary.
Jednak bylo i cos wiecej niz tylko wyimaginowane strachy. Istnial cien, posiadajacy ksztalt czlowieka, lecz nie bedacy juz czlowiekiem; cien, ktory na wysokiej galezi przydroznego drzewa krecil sie i wirowal w wisielczym tancu. Istnialy ruiny farmy z kominem gorujacym nad nia niczym oskarzycielski palec wskazujacy niebo. Istnial dym z malutkiego obozowego ogniska, na ktore Blaine natknal sie przypadkowo podczas przechadzki w gore potoku, w czasie gdy Riley zmagal sie z niesprawnymi swiecami w ciezarowce.
Blaine podszedl do obozu cicho i ludzie uslyszeli go zbyt pozno, by skryc sie w gorskim lesie zanim zostali spostrzezeni. Lecz w chwile potem znikneli jak cienie. Blaine podszedl wowczas do tego niewielkiego ogniska, na ktorym grupa wyrzutkow przygotowywala sobie posilek w okopconym kociolku; teraz lezacym na trawie, kopnietym widac przez kogos w panicznej ucieczce. Obok kociolka poniewieraly sie cztery na wpol usmazone pstragi. Nie opodal, pod daszkiem z lisci i galezi chroniacym ja od deszczu, lezala duza plachta do siedzenia i spania.
Blaine uklakl przy ognisku, odruchowo postawil przewrocony kociolek, a nastepnie wlozyl don pstragi, oczysciwszy je uprzednio z piasku i trawy. Wahal sie przez chwile czy nie krzyknac na uciekinierow, ktorych wzrok caly czas czul na sobie, zeby wyszli, ze jego nie musza sie obawiac… lecz to nie mialo zadnego sensu; ci ludzie nie wierzyli juz nikomu.
Byli jak tropiona zwierzyna — tu, w ogromnych Stanach Zjednoczonych, gdzie od stuleci tak ceniono wolnosc i swobode, w kraju, ktory kiedys byl awangarda ludzkosci w walce o prawa Czlowieka. Blaine kleczal dlugo, motany na przemian gniewem i zalem. Zacisnal piesci i przetarl nimi oczy, zostawiajac na twarzy wilgotne pasma brudu. Nastepnie podniosl sie i ciezkim krokiem zawrocil w kierunku szopy.
Rileyowi o spotkaniu tym nawet nie wspomnial.
Mozolnie przedzierali sie przez gory, potem przez pustynie, aby w koncu wjechac w Wielkie Rowniny, po ktorych hulal bezkarnie wiatr, nie napotykajac na swej drodze zadnych naturalnych barier. Wielkie polacie plaskich terenow ciagnely sie w nieskonczonosc, hen, az po kres horyzontu.
Prowadzil Riley, a Blaine siedzial obok. Przymknal oczy i odpoczywal, poddajac sie bez oporu wstrzasom pojazdu. W oslepiajacym sloncu wiatr wznosil tumany suchego kurzu, tworzac gdzieniegdzie spore piaskowe wiry. Riley siedzial wpatrzony przed siebie, z rekoma kurczowo zacisnietymi na kierownicy. Twarz mial napieta i nieruchoma. Czasami tylko przebiegal po niej nerwowy tik.
— Nawet w ciagu dnia jest-wystraszony — pomyslal Blaine. — Nawet w oslepiajacym blasku dnia prowadzi swa nieustanna walke z silami nocy.
Blaine byl ciekaw, jaki towar wioza w ciezarowce. Riley nie wyjasnil tego. Nie sprawdzal rowniez ladunku w trakcie podrozy. Tyl wozu byl zamkniety na wielka, ciezka klodke, ktora klekotala w takt podskakiwania samochodu po wybojach. Raz czy dwa Blaine mial ochote zahaczyc wprost Rileya o zawartosc ciezarowki, lecz jakis wewnetrzny glos przestrzegal go przed ujawnieniem swej ciekawosci.
W koncu nie jest to moj interes — mruczal do siebie Blaine. Poza tym naprawde niewiele go obchodzilo, co wioza. Interesowal go tylko samochod; z kazdym obrotem kol Blaine zblizal sie do celu, do miejsca, w ktore musial sie dostac za wszelka cene.
— Jesli sie pospieszymy — przerwal cisze Riley — to jutro osiagniemy rzeke. — Missouri?
Riley skinal twierdzaco glowa i dodal: