religia. Dimensino, ktore zastapilo radio, telewizje, kino, ksiazki.

W dimensino nie tylko ogladasz i sluchasz, ale przede wszystkim uczestniczysz, identyfikujesz sie z jedna lub kilkoma wybranymi postaciami.

Prawie w kazdym domu byl pokoj z dimensino podlaczonym do aparatury przenoszacej te dziwne, obce impulsy, dzieki ktorym wchodzilo sie w daleki od codziennego zycia swiat. W swiat dzikich przygod, egzotycznych miejsc i fantastycznych sytuacji.

A monopol na to wszystko — na fabryki, na zywnosc, na plantacje miesne i dimensino — posiadal wylacznie Fishhook.

I dlatego tez swiat i ludzie nienawidza Fishhooka — myslal z gorycza Blaine. Nienawidza go za wlasna ignorancje, glupote i przesady, za to, ze sa na uboczu, nienawidza za pomoc i dary, ktore im przyniosl.

Befsztyk byl gotow. Blaine rozgarnawszy ostroznie zar, wyciagnal ze srodka gorace kartofle i kolby Gdy tak siedzial z nogami po turecku i jadl sniadanie, wzeszlo slonce. Odegnalo przenikliwy chlod, wypelnilo wszystko ruchliwym, polyskliwym blaskiem, jakby swiat swiezym oddechem wital kolejny, budzacy sie dzien Pierwsze promienie przedarly sie przez liscie, lsniac na nich setkami barw jak na zlocistych platkach. Zewszad naplywaly dzwieki zaczynajacego sie dnia gwizd czajnika w kuchni na farmie, szum samochodow na drodze, odlegly huk lecacego w chmurach samolotu.

Na szosie ponizej mostku pojawila sie sunaca od strony miasteczka ciezarowka z wielka blaszana buda. Przed samym mostem silnik zakrztusil sie, samochod szarpnal kilkakrotnie i pojazd stanal. Z szoferki wyskoczyl mezczyzna i niepewnym krokiem podszedl do maski auta. Podniosl klape i znikl pod nia, do polowy zanurzony we wnetrzu silnika. Po dluzszej chwili wyprostowal sie, zeskoczyl z blotnika i wrocil do szoferki. Szukal czegos pod siedzeniem. Gdy ponownie stanal na drodze, dzwigal duza torbe z narzedziami. Postawil ja na blotniku, otworzyl i zaczal wybierac ze srodka odpowiednie klucze.

Ciezarowka byla starym gratem o spalinowym silniku, ale dla zwiekszenia mocy przy kolach zainstalowano dodatkowo niewielki motorek odrzutowy. Tego typu wehikulow spotykalo sie juz bardzo niewiele. Przewaznie zalegaly skladnice zlomu.

Prywatny kierowca — pomyslal Blaine. Byl to jeden z tych prywaciarzy, ktorzy utrzymuja sie z najwyzszym co prawda trudem — na powierzchni zycia, tylko dzieki niskim cenom swych uslug; wielokrotnie nizszym od cen, jakich zadaly wielkie, nowoczesne przedsiebiorstwa transportowe.

Na starej i wyblaklej, odpadajacej wielkimi platami farbie, ktora byla pociagnieta szoferka, zostaly wymalowane swiezym, jaskrawym lakierem skomplikowane symbole magiczne, majace, bez watpienia, na celu odegnanie zlych mocy.

Blaine spostrzegl, iz ciezarowka miala rejestracje Illinois.

Kierowca skonczyl wybieranie narzedzi i sciskajac w dloni klucze znikl ponownie pod maska wozu, skad zaczely dobiegac dzwieki stukania i chrzest odkrecanych, zardzewialych srub. Ich przenikliwy, piskliwy zgrzyt niosl sie daleko ponad dolina.

Blaine skonczyl sniadanie. Pozostaly z niego trzy kartofle i dwa befsztyki. Uniosl sie ociezale i zaczal ponownie rozgrzebywac patykiem wegle, ktore zdazyly juz sczerniec. Po chwili pojawilo sie kilkanascie iskier i po glowniach zaczely skakac drobne ogniki. Wowczas Blaine dolozyl nieco chrustu i grubszych polan. Gdy ogien buchnal zywym plomieniem, nabil befsztyki na rozwidlona galaz i zaczal je ostroznie smazyc.

Spod maski ciezarowki stale dobiegaly metaliczne dzwieki i chrobot srub. Kierowca kilkakrotnie wychylal sie na zewnatrz by odetchnac i otrzec z czola krople potu. Po chwili ponownie wracal do swej pracy, znikajac pod maska samochodu. /Gdy befsztyki byly juz gotowe, Blaine wlozyl do kieszeni kurtki ziemniaki podniosl sie z miejsca i zamaszystym krokiem zaczal schodzic w dol, w strone samochodu. W wyciagnietej rece, niczym choragiew podczas bitwy, trzymal patyk z nabitymi befsztykami.

Na odglos zblizajacych sie krokow mezczyzna wyjrzal spod maski i skierowal wzrok na Blaine'a.

— Dzien dobry — rzekl Blaine podchodzac na odleglosc dwoch krokow. Staral sie nadac glosowi radosne brzmienie. — Wlasnie konczylem sniadanie, kiedy ujrzalem pana.

Kierowca obrzucil go przeciaglym, podejrzliwym spojrzeniem.

— Zostalo mi troche jedzenia — ciagnal niezrazony Blaine — wiec je odgrzalem. Sadze, ze jeszcze nic pan dzisiaj nie jadl.

— Zgadza sie, nie jadlem — skinal glowa szofer z wyraznym zainteresowaniem. — Mialem nadzieje przekasic cos w miasteczku — wykonal reka gest, wskazujac za siebie — Ale tam jeszcze wszystko pozamykane na glucho.

— W takim razie prosze — Blaine podal mu galaz z nabitymi befsztykami.

Kierowca wzial patyk, lecz trzymal go bez ruchu w wyciagnietej dloni, jakby bal sie, ze zatkniete na niej befsztyki moglyby go ugryzc. Blaine siegnal do kieszeni i wyjal trzy kartofle.

— Mialem jeszcze troche kukurydzy, ale juz ja zjadlem. Zreszta tylko trzy kolby.

— Znaczy sie; chcesz mnie pan poczestowac?

— Oczywiscie. Niech pan je. Chyba, ze zamierza mi pan cisnac tym jedzeniem w twarz.

— O, jeszcze czego! — rozesmial sie kierowca. — Zjem, pewnie, ze zjem. I wielkie dzieki. Nastepne miasteczko znajduje sie dopiero trzydziesci piec mil stad, a nie wiem kiedy tam dotre tym trupem — uderzyl dlonia blache szoferki.

— Niestety, nie mialem soli — rzekl Blaine. — Ale i bez niej jest wysmienite.

— Nie ma sprawy. Jest pan i tak mily, ze…

— Prosze siadac — przerwal mu bezceremonialnie Blaine. — Niech pan siada i je, dopoki cieple. Z silnikiem cos nie tak?

— Nie jestem pewien. Chyba cos w gazniku.

Blaine bez slowa zdjal marynarke, zlozyl ja i obszedlszy samochod polozyl ja na blotniku z drugiej strony ciezarowki. Nastepnie schylil sie i podwinal nogawki spodni. W tym czasie kierowca rozsiadl sie na duzym, przydroznym kamieniu i zaczal jesc. Blaine stal juz na blotniku, gdy dobieglo go pytanie szofera:

— Gdzie daja takie jedzenie?

— Tam na wzgorzu. Farmer ma tego bardzo duzo.

— Farmer, powiada pan? — kierowca szelmowsko zmruzyl oczy.

— A cos pan myslal. Skad mam niby brac forse? Nie moge znalezc pracy. Nie mam nawet pieniedzy, by dojechac do domu i wloke sie na piechote.

— A skad pan w ogole pochodzi?

— Z Poludniowej Dakoty.

Mezczyzna nic nie odrzekl. Wzial do ust ogromny kawal befsztyka i nie potrafil wykrztusic z siebie slowa. Zul powoli i systematycznie.

Blaine zniknal do polowy pod maska ciezarowki. Kierowca zdazyl juz odkrecic sruby trzymajace gaznik. Pozostala jeszcze jedna. Nalozyl na nia klucz i probowal poruszyc zardzewialy gwint. Sruba stawiala opor. Klucz chrobotal tylko na jej glowce.

— Sa cholernie zardzewiale — dobiegl go stlumiony glos szofera.

Po kilku probach gwint puscil. Dalej juz sruba odkrecila sie bez klopotow. Blaine wyjal gaznik i wynurzyl sie z nim na swiatlo dzienne. Zszedl ostroznie z blotnika i usiadl obok kierowcy, sciskajac w dloniach ciezki gaznik.

— Handrycze sie cala droge z tym cholernym gaznikiem — mruknal szofer. — Przez te postoje diabli wzieli caly rozklad jazdy.

Blaine mniejszym kluczem odkrecal sruby urzadzenia.

— Probowalem jechac noca — ciagnal kierowca. — Ale to nie dla mnie. Raz sprobowalem i mam dosyc.

— Czemu? — zdziwil sie Blaine.

— Panie! — wykrzyknal mezczyzna. — Gdyby nie te znaki com je wymalowal na masce, dawno bym przepadl z kretesem. Wioze co prawda gotowy do strzalu karabin, ale to do niczego, taka robota. Sprobowalby pan jednoczenie prowadzic woz i trzymac strzelbe.

— Karabin, tez cos! — rozesmial sie Blaine. — Po co on panu?

— To ja cos panu powiem — z duma w glosie odezwal sie kierowca. — Jestem gotow na najgorsze. Mam pelna kieszen srebrnych kul.

— Srebrnych kul? — wytrzeszczyl oczy Blaine. — Przeciez to musi kosztowac majatek!

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату