— Jesli oczywiscie nic sie nie przytrafi z tym pieprzonym samochodem. Lecz wlasnie tej nocy spotkali wiedzmy.
14.
Najpierw w swietle czolowych reflektorow spostrzegli tuz nad szosa niezwykly ruch. Po chwili, na tle rozjasnionego blaskiem ksiezyca nieba, rozpoznali lecace postacie ludzkie. Wlasciwie nie lecialy, bo nie mialy skrzydel, lecz unosily sie w powietrzu, poruszajac z lekkoscia i gracja, jaka posiadac moga tylko ptaki.
Na pierwszy rzut oka sprawialy wrazenie stada ciem ciagnacych do swiatla lub jakichs drapieznych nocnych ptakow, ktore nagle spadaja z nieba na ziemie. Po chwili jednak, gdy minelo oslupienie i gore wzial rozsadek, Blaine domyslil sie kim sa owe postacie.
Byli to lewitujacy ludzie. Wiedzmy zmierzajace na sabat czarownic.
Blaine zdolal tylko spostrzec katem oka, ze Riley blyskawicznym ruchem wystawil karabin przez okno kabiny. Nie bylo juz czasu chwycic go za ramie. Nacisnal tylko hamulec do oporu. Huk wystrzalu zabrzmial jak grom w ciasnej szoferce ciezarowki, ktora pod wplywem gwaltownego hamowania zawirowala nagle na szosie, a potem dopiero zatrzymala sie w poprzek autostrady.
Blaine schwycil Rileya za ramie i przyciagnal do siebie. Wolna reka wyrwal mu strzelbe. Skowyczacy i szarpiacy sie Riley usta mial otwarte tak szeroko, ze szczeki prawie wyskakiwaly mu z zawiasow. Z kacika warg ciekla slina. Twarz stezala mu w grymasie trwogi, ktora malowala sie przede wszystkim w wytrzeszczonych i nabieglych krwia oczach. To nie byla juz ludzka twarz, lecz groteskowa, upiorna maska.
— Opamietaj sie! — wrzasnal Blaine, tracac nad soba panowanie. — Oni tylko lewituja. To ludzie. Ale do porazonej strachem swiadomosci szofera nic nie docieralo. Riley nie reagowal.
Poprzez jego wlasny krzyk, dotarl do Blaine'a bezglosny, telepatyczny przekaz:
— PRZYJACIELU, JEDNA Z NAS JEST TRAFIONA (ZARYS RAMIENIA Z SACZACYM SIE PASMEM CZERWIENI). NIEZBYT CIEZKO — ALE TEN Z WAS, KTORY STRZELAL JEST (STOPIONY KONIEC LUFY KARABINOWEJ SPLYWAJACY W DOL CIEMNA MASA FORMUJACA SIE W KSZTALT PENISA). ALE MY TEZ MAMY BRON (ZJEZONY WARCZACY PIES WCISNIETY W KAT, SKUNKS Z PODNIESIONYM OGONEM, SPREZONY DO ATAKU GRZECHOTNIK).
— POCZEKAJCIE! — krzyknal rozpaczliwie Blaine. — WSTRZYMAJCIE SIE! WSZYSTKO W PORZADKU. NIE BEDZIE DALSZEJ STRZELANINY.
Nacisnal lokciem klamke i drzwiczki szoferki otworzyly sie. Odepchnal od siebie Rileya i do polowy wychylony na zewnatrz zlamal strzelbe, wysypujac na dlon naboje. Wyrzucil je, po czym mocnym zamachem cisnal strzelbe na srodek autostrady. Ponownie siadl za kierownica.
Zapadla cisza, przerywana tylko jekami i zawodzeniem Rileya.
— NO, JUZ WSZYSTKO W PORZADKU — odezwal sie Blaine. — NIE MA ZADNEGO NIEBEZPIECZNSTWA.
Zaczeli opadac na ziemie. Wygladalo to jakby skakali z jakiejs wysokiej, niewidocznej platformy i ladowali miekko na nogach.
— CO WY WYRABIACIE? — odezwal sie do nich Blaine. — NIEWIELE BRAKOWALO BY JEDNA Z WAS OBERWALA PO GLOWIE (BEZGLOWY KORPUS LUDZKI, STAPAJACY OSTROZNIE Z KIKUTEM SZYI W KIPIACEJ, CZERWONEJ PIANIE).
Byly mlode; nastolatki; ubrane w cos, co przypominalo stroje plazowe. Blaine wyczuwal w nich rozbawienie, chec palania figli.
— KIM JESTES? — spytala jedna z nich.
— SHEPHERD BLAINE OD FISHHOOKA.
— A DOKAD JEDZIECIE?
— DO POLUDNIOWEJ DAKOTY.
— TYM SAMOCHODEM?
— TAK. I Z TYM FACETEM — odparl Blaine — ALE DAJCIE MU SPOKOJ.
— ON STRZELAL DO NAS. TRAFIL MARIE.
— OOO, NIC WIELKIEGO, LEKKIE DRASNIECIE — odezwala sie Marie.
— ON JEST PRZERAZONY — wyjasnil Blaine. — STRZELAL SREBRNA KULA.
Wzmianka o srebrnej kuli wzbudzila w dziewczynach wesolosc.
Blaine uswiadomil sobie natomiast cala dziwacznosc sytuacji: ksiezycowa noc pusta droga i wymarle okolice, samochod stojacy w poprzek szosy, gwizd wiatru na prerii i oni dwaj — Riley i on — otoczeni nie Komanczami, nie Siuksami czy wojownikami Czarnych Stop, lecz pierscieniem rozbawionych, paranormalnych nastolatek.
I ktoz moglby je za to zganic? — zapytywal siebie w duchu Blaine. Skoro w taki sposob buntuja sie przeciwko swemu nieszczesliwemu zyciu, przeciwko swiatu, w ktorym wszyscy na nie poluja skoro w ten prosty sposob afirmuja siebie, zyskuja odrobin ludzkiej godnosci — nikt nie powinien, nikt nie ma prawa odbierac im tego.
Obserwowal w milczeniu twarze dziewczat oswietlone swiatlem reflektorow i ksiezyca. Malowala sie na nich niepewnosc.
Z kabiny stale dobiegal jek Rileya.
— FISHHOOK (POTEZNE, PIETRZACE SIE CORAZ WYZEJ I WYZEJ BUDYNKI NA WZGORZU, MAJESTATYCZNA BUDOWLA BUDZACA OTUCHE I NADZIEJE).
— ZGADZA SIE — odparl Blaine.
Od grupy stloczonych dziewczat zblizyla sie do Blaine a jedna z nich. Wyciagnela reke.
— NIE SPODZIEWALYSMY SIE — rzekla. — NIE SPODZIEWALYSMY SIE TUTAJ SPOTKAC KOGOS TAKIEGO JAK TY. PRZEPRASZAMY. Blaine ujal dlon dziewczyny. Poczul silne mlode palce zaciskajace sie na jego dloni.
— W OGOLE RZADKO SPOTYKA SIE KOGOS NA SZOSIE O TEJ PORZE — wtracila inna, stojaca w grupie.
— TRAKTUJEMY TO JAKO ZABAWE — dodala ktoras. — MAMY TAK NIEWIELE OKAZJI DO ROZRYWEK. KIEDY WIEC ZOBACZYLYSMY SWIATLA WASZEGO SAMOCHODU…
— O, WIEM, JAK MALO MACIE OKAZJI SPOTKAC KOGOS W NOCY. PRZEKONALEM SIE O TYM SAM pogodnie odparl Blaine.
— ZBLIZA SIE HALLOWEEN — odezwala sie dziewczyna trzymajaca go za reke.
— HALLOWEEN? OCH, TAK, ROZUMIEM (PIESC BEBNIACA W ZAMKNIETA OKIENNICE, BRAMA OGRODOWA WYJETA Z ZAWIASOW I ZAWIESZONA NA GALEZI DRZEWA, POZRYWANE ZNAKI MAGICZNE).
— DOBRZE IM TAK. NIECH MAJA, CZEGO SAMI CHCA.
— ZGADZAM SIE Z WAMI — odparl Blaine — ALE TO NIEBEZPIECZNA ZABAWA.
— NIE BARDZO. ONI SA TAK WYSTRASZENL…
— ALE TO TYLKO POGARSZA I TAK STRASZNA SYTUACJE.
— MISTER, JEJ JUZ NIC BARDZIEJ NIE MOZE POGORSZYC. Blaine pokiwal tylko w milczeniu glowa.
— JESTES OD FISHHOOKA? CO TUTAJ WLASCIWIE ROBISZ? — spytala dziewczyna stojaca obok niego.
Dluzsza chwile studiowal jej twarz. Byla piekna — niebieskie oczy, burza jasnych wlosow, polyskujacych srebrzyscie w swietle reflektorow. Miala niezwykle zgrabna figure, ktora w poprzedniej epoce zapewnilaby jej zwyciestwo w konkursie na miss pieknosci (organizowanie takich barbarzynskich imprez przeminelo na szczescie wraz z nastaniem mody na kinetyke paranormalna).
— TEGO NIE MOGE CI POWIEDZIEC — odrzekl Blaine. — WYBACZ, ALE NAPRAWDE NIE MOGE.
— JAKIES KLOPOTY? NIEBEZPIECZENSTWO?
— W TEJ CHWILI AKURAT NIE — odparl wymijajaco.
— BO MOGLYBYSMY POMOC.
— NIE, NIE MA TAKIEJ POTRZEBY — odparl silac sie na obojetnosc i beztroske.
— MOZEMY CIE ZABRAC, DOKAD TYLKO ZECHCESZ.
— JA NIE POTRAFIE LEWITOWAC.
— NIE MUSISZ. WYSTARCZY, ZE MY POTRAFIMY (BLAINE LEWITUJACY PONAD ZIEMIA, UNOSZONY PRZEZ