DWIE DZIEWCZYNY TRZYMAJACE GO ZA RECE).

— NIE, DZIEKI. RACZEJ JEDNAK NIE — odparl wzdrygajac sie lekko Blaine.

Podczas gdy rozmawial, ktoras z dziewczat otworzyla drzwi szoferki po przeciwnej stronie, druga zlapala Rileya za ramie i wyciagnela na zewnatrz. Mezczyzna potoczyl sie po ziemi. Kierowca, smiertelnie wystraszony, zaczal czolgac sie niezdarnie po szosie caly czas spazmatycznie szlochajac.

— ZOSTAWCIE GO! — wrzasnal pod adresem nastolatek Blaine.

Dziewczyna, ktora trzymal za reke, odwrocila sie gwaltownie. Jej mysli zafalowaly.

— ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU! ROZUMIECIE? NIECH ZADNA NIE WAZY SIF GO TKNACI — ALEZ ANITO…

— NIC Z TYCH RZECZY, ROZUMIECIE?

— PRZECIEZ TO IDIOTA, TO TEN OHYDNY, SMIERDZACY NORMAK! ON STRZELAL DO NAS SREBRNYMI KULAMI!

— POWIEDZIALAM, NIE!

Dziewczyny cofnely sie, dajac Rileyowi spokoj.

— MUSIMY JUZ SPLYWAC — odezwala sie Anita do Blaine'a. — DASZ SOBIE RADE?

— MYSLISZ O NIM?

Dziewczyna skinela potakujaco glowa.

— OCZYWISCIE — odparl Blaine.

— NAZYWAM SIE ANITA ANDREWS. MIESZKAM W HAMILTON. TELEFON 276. ZAPAMIETASZ? POWTORZ!

— ZAPAMIETAM — Blaine powtorzyl w myslach nazwisko, adres i numer telefonu.

— GDYBYS POTRZEBOWAL POMOCY…

— ZADZWONIE.

— OBIECUJESZ?

— OBIECUJE (KRZYZ NA BIJACYM SERCU).

Riley, na ktorego przestano chwilowo zwracac uwage, doczolgal sie do lezacej na srodku jezdni strzelby. Gwaltownym skokiem dopadl jej i dzwigajac sie na nogi, zlamal karabin. Goraczkowym ruchem siegnal do kieszeni po naboje. Blaine, bez namyslu, rzucil sie szczupakiem na szofera, sczepiajac sie z nim w mocnym uscisku. Trzymajac go jedna reka, druga wyszarpnal strzelbe. Jeszcze lecac w powietrzu, krzyknal pod adresem dziewczat:

— UCIEKAJCIE! WSZYSTKIE!

Sczepieni ze soba toczyli sie po jezdni. Blaine czul ostry bol rak odzieranych z naskorka na szorstkim asfalcie, slyszal, jak ubranie peka na jakims szwie. Nie puscil jednak przeciwnika, lecz sciskal go coraz mocniej.

Naraz Riley ostrym, gwaltownym szarpnieciem wyrwal sie Blaine'owi z objec, poderwal na nogi i wzial szeroki zamach strzelba, ktora zdolal porwac ze soba. Blaine na slepo wyciagnal rece w gescie samoobrony. Poczul jak drewniana kolba karabinu uderza go bolesnie w zebra. Zatkalo go na chwile, ktora kierowca wykorzystal, by zamachnac sie do kolejnego, tym razem ostatniego juz ciosu. Blaine z desperacja trzasnal piescia tam, gdzie spodziewal sie natrafic na twarz przeciwnika. Poczul miekki opor, lecz wlasciciel broni zdolal juz zatoczyc ramionami szeroki luk i strzelba ze swistem powietrza tylko o milimetry chybila glowy Blaine'a. Zamach zachwial Rileyem. Blaine wykorzystal to natychmiast. Gwaltownym skokiem przypadl do kierowcy i wyrwal mu z rak karabin. Przyciskajac do siebie bron, odskoczyl kilka krokow, wchodzac jednoczesnie w krag swiatla, rzucanego przez reflektory ciezarowki.

Po chwili w blasku swiatla pojawil sie rowniez sunacy juz bez opamietania to ataku Riley. Szedl do ataku jak zawodowy zapasnik — z rozpostartymi ramionami, z glowa wcisnieta w kark, z ustami zacietymi w grymasie nieprzytomnej furii i nienawisci poglebianych jeszcze bezprzytomnym strachem.

Gdy byl juz blisko, Blaine poteznym zamachem obu ramion odrzucil strzelbe daleko w ciemnosc. Staral sie uniknac starcia z Rileyem, lecz zrobil to zbyt wolno. Ogromna jak bochen chleba piesc kierowcy zacisnela sie na jego ubraniu. Ostrym skretem tulowia Blaine wyswobodzil sie z uchwytu i cofnal kilka krokow. Riley nacieral z furia. Blaine zrecznie unikal ciosow, ale atakujacy bil, krecil sie jak oszalaly, by koncu potknac sie, stracic rownowage i calym impetem uderzyc w maske samochodu. Jeknal glucho i powoli osunal sie na ziemie jak zwiotczaly worek.

Zapadla cisza. Blaine rozejrzal sie wokol. Byli tu juz tylko oni dwaj: nieprzytomny Riley i on. Dziewczeta zdazyly juz dawno zniknac w ciemnosciach nocy. Tylko on i Riley przy zaladowanej ciezarowce. Ksiezyc i gwiazdy. A nad preria zawodzil wiatr, potegujac jeszcze wrazenie zagubienia i samotnosci.

Spojrzal w strone szofera. Odzyskal juz przytomnosc i siedzial na ziemi oparty o zderzak samochodu. Z rozcietej skroni kapala mu krew. Widocznie musial trafic czolem w maske ciezarowki. Dyszal ciezko, a w oczach palily mu sie pelne szalenstwa ogniki.

Blaine stanal metr przed nim. Chwila patrzyl w milczeniu.

— Ty kretynie — odezwal sie w koncu cichym, ale pelnym pasji glosem. — Ty cholerny, skonczony durniu. Gdybys ponownie strzelil do nich byloby po nas, rozumiesz? Rozdarlyby nas na strzepy. Spogladal twardo. Kierowca poruszal niemo ustami, jakby cos zul, jakby dlawil sie wlasnymi slowami.

— Ty… ty… ty — zdolal w koncu wychrypiec.

Blaine podszedl blizej, wyciagnal reke, by pomoc mu wstac. Riley jeczac cicho odczolgiwal sie w bok, wciskal calym cialem w blache szoferki.

— Ty jestes jednym z nich — wykrzyknal w koncu. — Odgadlem to juz wczesniej…

— Tys chyba zupelnie oszalal…

— Nie, to ty jestes nienormalny! — odwrzasnal Riley. — Boisz sie, zeby cie ktos nie zobaczyl. Trzymasz sie wciaz przy samochodzie. Po zywnosc wysylasz mnie. Ty nigdy nie pojdziesz. Ja zawsze kupuje benzyne. Ty nigdy.

— Bo to jest twoja ciezarowka — odparl Blaine tonem perswazji, silac sie na spokoj. — Ty masz pieniadze, nie ja. Ja nie mam przy duszy centa.

— A sposob, w jaki spotkalismy sie? — obstawal przy swoim Riley jakby slowa Blaine a w ogole do niego nie docieraly. — Wyszedles po prostu z krzakow. Teraz wiem, ze tam spedziles noc. Poza tym nie boisz sie jak wszyscy normalni ludzie.

— Bo nie jestem glupcem — odrzekl juz zniecierpliwiony Blaine. — To jedyny powod. Zapewniam cie, ze jestem tak samo normalny jak ty. Gdybym byl taki jak te dziewczyny, to sadzisz, ze telepalbym sie z toba ta zakichana kupa zlomu?

Zdecydowanym ruchem schylil sie i chwytajac Rileya za klapy kurtki, jak dziecko, postawil na nogi. Potrzasnal nim kilkakrotnie z calych sil.

— Opamietaj sie! — ryknal mu w ucho. — Juz jestesmy bezpieczni. Jedzmy stad, szkoda czasu. — Strzelba! Wyrzuciles moja strzelbe!

— A udlaw sie strzelba! Wsiadaj do auta pokim dobry!

— Ale ty z nimi rozmawiales. Slyszalem.

— Przeciez nie powiedzialem ani slowa.

— Nie mowiles normalnie. Nie uzywales ani ust, ani jezyka. Ale slyszalem, jak z nimi mowisz. Nie wszystko. Nie. Fragmenty tylko. Ale slyszalem.

Blaine bez slowa pchnal go na maske wozu i trzymajac jedna reka, druga otworzyl szoferke.

— Zamknij morde i wsiadaj — warknal ordynarnie wpychajac Rileya do samochodu. — Ty i twoja zasrana strzelba! Ty i twoje przeklete srebrne kule! Ty i twoje omamy sluchowe!

Za pozno — mowil sobie jednoczesnie w duchu. To bezcelowe tlumaczyc mu cokolwiek, wyjasniac. Gdyby odkryl prawde, stracilby do reszty te odrobine zdrowego rozsadku, jaka mu jeszcze pozostala. Cholerny Riley.

Przez pol godziny jechali pograzeni w milczeniu. Riley wcisniety w kat szoferki bez przerwy spod przymknietych powiek obserwowal Blaine'a. Ten czul na sobie caly czas uporczywy wzrok.

— Przepraszam, Blaine — odezwal sie nieoczekiwanie szofer. — Teraz juz wiem, ze miales racje.

— Oczywiscie, ze mialem — odparl Blaine rzucajac na niego szybkie spojrzenie znad kierownicy. Gdybys znow zaczal strzelac… „

— Mnie chodzi o cos innego. Gdybys byl taki jak one, zabralbys sie z nimi. Doprowadzilyby cie wszedzie tam

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату