gdzie bys chcial o wiele szybciej, niz ja ta buda.
— Zeby cie jednak przekonac — odparl Blaine — nastepnym razem po zywnosc pojde ja. I bede chodzil zawsze… jesli oczywiscie zawierzysz mi pieniadze.
15.
Blaine siedzial na wysokim stolku w barze szybkiej obslugi oczekujac az wlasciciel przygotuje pol tuzina kanapek i napelni kociolek kawa. Procz Blaine'a znajdowalo sie wewnatrz tylko dwoch klientow: pierwszy skonczyl wlasnie posilek i oczekiwal na rachunek, drugi natomiast, pochylony nisko nad talerzem, dlubal widelcem w gestej, brunatnej bryi, ktora karta okreslala jako jajka z frytkami — wygladalo to raczej na osobliwa mieszanin resztek potraw, przygotowana dla psa.
Blaine, pomimo wewnetrznego spiecia, wygladal oknem z obojetnym wyrazem twarzy. O tak wczesnej porze, ruch na ulicy panowal niewielki; Blaine zdolal naliczyc kilka tylko samochodow i zaledwie jednego przechodnia.
Mial swiadomosc jak bezcelowa byla ta wyprawa po zywnosc. Cokolwiek bowiem powiedzialby i zrobil, to Rileya i tak nie przekona.
Ale juz niedlugo — myslal z ulga. Musza byc blisko rzeki; blisko miejsca skad do Pierre pozostanie zaledwie kilka mil. I, smieszna rzecz, Riley ani slowem nie wspomnial dokad wlasciwie zmierza. Z drugiej jednak strony nie bylo w tym nic takiego dziwnego; malomownosc i tajemniczosc kierowcy to po prostu konsekwencja jego stanu duchowego, jego strachu i niepewnosci: Taki sam zreszta byl powod powsciagliwosci Rileya w kwestii towaru jaki wiezli.
Blaine odwrocil twarz od okna dopiero na glos wlasciciela knajpy. Siegnal do kieszeni po pieciodolarowy banknot, ktory otrzymal od Rileya. Poczekal chwilo na reszte, zsunal sie ze stolka i pomaszerowal w strone drzwi.
Na zewnatrz skierowal sie natychmiast ku niezbyt odleglej, ogromnej stacji olejowej, gdzie czekal Riley. O tak wczesnej porze stacja byla jeszcze zamknieta na glucho. Mezczyzni postanowili wiec wykorzystac wolny czas na sniadanie, po ktore wlasnie wybral sie Blaine. Potem, po otwarciu stacji i napelnieniu baku paliwem rusza dalej. Bedzie to juz ostatni dzien podrozy Blaine a, ktory osiagnawszy rzeke, opusci Rileya i dalej powedruje juz piechota do Pierre.
Ranek byl zimny — prawie mrozny — i z ust Blaine a przy kazdym oddechu wydobywal sie obloczek pary. Zapowiadalo to kolejny piekny dzien jeden z ostatnich, pogodnych dni pazdziernika, kiedy powietrze przesyca jakby zapach cierpkiego jablkowego wina, a po niebie zegluja postrzepione, pierzaste obloki.
Ciezarowki na stacji nie bylo.
Byc moze Riley przystanal nieco dalej — pomyslal Blaine, choc dobrze wiedzial, ze kierowcy i jego auta dawno juz nie ma w miasteczku. Spodziewal sie tego zreszta od poczatku. Bo z punktu widzenia Rileya byl to najprostszy sposob pozbycia sie klopotliwego pasazera. Za niewielka przeciez cene pieciu dolarow, pozniej zjedzonego sniadania oraz zatankowania benzyny w nastepnym miasteczku.
Dla porzadku jednak obszedl wokol cala stacje zagladajac za kazdy mijany rog. Jak sie spodziewal ciezarowka zniknela. Pozostal sam.
Stal chwile rozgladajac sie bacznie wokolo.
Znajdowal sie na wschodnich krancach miasta, jako ze przyjechali tutaj z poludnia i juz w samym miasteczku zatoczyli duzy, blisko dwumilowy luk. Na wschod tez skierowal teraz swe kroki. Szedl energicznym, lecz niezbyt spiesznym krokiem, nie chcac wzbudzac ciekawosci przechodniow i zwracac na siebie uwagi. Byla to zbedna zapobiegliwosc, gdyz miasteczko jeszcze spalo i spotkal zaledwie dwoch mezczyzn: jeden wyjmowal wlasnie ze skrzynki pocztowej poranna prase, a drugi szedl ze spuszczona nisko glowa, dzwigajac torbe z porannymi zakupami. Zaden z nich nie poswiecil Blaine'owi chwili uwagi.
Dotarl na krance miasteczka. Prerie przebyli juz wczesniej i teraz rozciagala sie przed nim kraina pokryta wynioslymi wzgorzami porosnietymi gestym lasem. Byl pewien, ze tam, za ostatnim rzedem wzniesien, toczy swe wody Missouri.
Z oddali dobiegl do potezny loskot jakiegos wielkiego gorskiego potoku, a ponizej, prawie u jego stop dojrzal blyszczaca, skrzaca sie w sloncu wstazke strumienia wijacego sie posrod lach piasku, o brzegach porosnietych kepami wierzb.
Ruszyl przed siebie polem, przeskoczyl plot i zbiegl dlugim, stromym zboczem w dol, na rozlegle lawice bialego piasku. Nastepnie opuscil sie jeszcze nizej, do glebokiego parowu, ktorego dnem plynal strumien i w ktorym zielenila sie wielka kepa wierzb ze zwisajaca do samej ziemi gesta kurtyna galezi.
Wczolgal sie tam. Wymarzona kryjowka. Miejsce bylo wystarczajaco odlegle od miasta, a strumien dosc maly — za maly, by mieli sie tu pojawic amatorzy wedkarstwa lub kapieli. Nikt nie powinien zaklocic spokoju Blaine'a.
Nikogo nie zaalarmuje jego lustrzanie odbijajacy umysl, nikt nie wrzasnie z nienawiscia: dewiat! Tu bezpiecznie przeczeka dzien, by noca ruszyc w dalsza droge.
Zjadl trzy kanapki i napil sie kawy.
Slonce stalo juz wysoko na niebie. Promienie przedostawaly sie przez zbita gestwe galezi, tworzac na piasku misterna mozaike swiatla i cienia.
Od strony miasteczka dobiegal stlumiony odlegloscia halas: warkot ciezarowki, dudnienie jakiejs maszyny, szczekanie psow, glos kobiety nawolujacej dzieci.
Dluga droge przebylem od tego pamietnego wieczoru u Fishhooka — myslal Blaine odruchowo rysujac na piasku patykiem zawile esy-floresy. Daleka, najezona trudnosciami i niebezpieczenstwami droga oddzielala o od Charline i Freddego Batesa. A tak na dobra sprawe, az do teraz nie mial sposobnosci, by przemyslec wszystko.
Bez przerw, od chwili opuszczenia maszyny gwiezdnej, dreczyl go problem: czy ucieczka od Fishhooka byla najrozsadniejszym wyjsciem? Nawet biorac pod uwage to, co mu powiedzial Godfrey Stone? A moze najrozsadniej bylo jednak pozostac w Meksyku, bez wzgledu na to, co Fishhook trzymal w zanadrzu?
Pograzony w gorzkich, posepnych myslach powrocil nagle do jasnoblekitnego pokoju. I ujrzal ow pokoj, jakby to bylo zaledwie wczoraj, jakby to bylo przed chwila. Obce gwiazdy lsnily ostrym blaskiem ponad glowa czlowieka, a pokoj wypelniony byl dziwacznymi, sztucznymi przedmiotami: ni to meblami, ni dzielami sztuki, ni aparatura naukowa.
Wszystko tu bylo czyste i gladkie o liniach miekkich i lagodnych, bez ostrych krawedzi i zalaman. Wszystko stalo na swoim miejscu; ani jeden przedmiot nie przybyl ani nie ubyl.
Rozowa Istota spoczywala tam, gdzie zwykle. Ospala i rozlazla. Na jego widok jednak jakby sie nieco przebudzila i ozywila.
— WITAJ JEDNAK WROCILES — powiedziala. Bo Blaine byl tam rzeczywiscie.
Bez maszyny i ciala, bez urzadzen rejestrujacych i tasm. Bez niczego. Tylko jego nagi umysl. Shepherd Blaine wrocil do Rozowej Istoty.
16.
Nagiego umyslu nie mozna zobaczyc
Lecz Rozowa Istota mogla — lub tylko odczuwala jego obecnosc — gdyz wiedziala, ze umysl Czlowieka znajduje sie w blekitnym pokoju.
A dla Shepherda Blaine a pokoj ow nie byt juz wcale ani obcy ani zaskakujacy. Odniosl zgola wrazenie powrotu do domu. Gdyz w obecnej chwili owo jasnoniebieskie pomieszczenie bylo mu o wiele blizsze i bardziej swojskie niz wtedy, gdy trafil tu pierwszy raz.
— DOSKONALE — odezwala sie Rozowa Istota taksujac w osobliwy sposob umysl czlowieka — TWORZYCIE SWIETNA PARE!
Czul sie jak w domu; i bylo to odczucie tej jego czesci, ktora wciaz jeszcze byla Shepherdem Blaine. Bo ta