— Jestem doktor Wetmore — przedstawil sie. — Przebywa pan tutaj juz od dwoch dni. Jacys chlopcy wybrali sie na kroliki i znalezli pana. Lezal pan pod kepa wierzb. Mysleli, ze jest pan martwy.

— I to oni mnie tu zaciagneli?

— Nie, policja. Chlopcy zawiadomili szeryfa.

— No i co mi bylo?

— Nie wiem — odrzekl szczerze doktor.

— Zdaje pan sobie sprawe, doktorze, ze nie mam pieniedzy. Trudno bedzie mi zaplacic.

— To akurat najmniejszy problem — lekarz potrzasnal glowa. — Istnieje inna kwestia. Pan nie posiadal przy sobie zadnych dokumentow. Czy pamieta pan w ogole, kim jest?

— Oczywiscie. Jestem Shepherd Blaine.

— A gdzie pan mieszka?

— Nigdzie. Szedlem, szedlem i przywedrowalem tutaj.

— A w jaki sposob dostal sie pan do miasta?

— Nie moge sobie jakos przypomniec. Blaine usiadl na lozku. Spojrzal bystrym wzrokiem na doktora.

— Zamierzam juz pojsc sobie — odezwal sie. — Jak stad wyjsc?

Lekarz obrzucil go przeciaglym spojrzeniem. Potrzasnal lekko glowa.

— Chcialbym jednak, aby pan pozostal jeszcze troche pod moja opieka. Jest kilka badan, ktore…

— Ale to tyle klopotu…

— Nigdy nie nalezy lekcewazyc takich przypadkow, jak panski — rzekl powaznie doktor. — Przyznaje, ze poza ta niezrozumiala utrata swiadomosci, byl pan w porzadku. To znaczy pod wzgledem fizycznym panski organizm byl prawie bez zarzutu. Moze akcja serca nieco zwolniona, a oddech nieco plytszy niz normalnie. Temperatura o jakas kreske nizsza, a poza tym wszystko normalnie, tyle, ze byl pan nieprzytomny. I w zaden sposob nie bylo mozna pana docucic.

Blaine skierowal wzrok na mumie.

— Z nim chyba nietego?

— Wypadek drogowy.

— O, to raczej nietypowe. Niewiele ich teraz.

— Niezwykle okolicznosci — wyjasnil lekarz. — Kierowal stara ciezarowka. Jechal predko i pekla mu opona. Jeden zakret szosy przed rzeka.

Blaine drgnal i przenikliwym wzrokiem otaksowal mezczyzn spowitego bandazami.

— Mozemy pana przeniesc do innej sali — zaproponowal doktor, opacznie tlumaczac sobie zainteresowanie Blaine a rannym szoferem.

— To zbyteczne. Nie zostane tu przeciez dlugo — Blaine wzruszyl ramionami.

— Prosilbym jednak, by przez jakis czas pozostal pan pod moja opieka. Zapasc moze sie powtorzyc. A za drugim razem moga pana znalezc za pozno.

— Zastanowie sie nad tym — obiecal Blaine, kladac sie z powrotem na lozku.

Doktor nic nie odrzekl. Wstal i podszedl do drugiego lozka. Pochylil sie nisko nad rannym i chwile wsluchiwal sie bacznie w jego oddech. Nastepne kawalkiem ligniny wytarl zaslinione wargi chorego. Wyprostowal sie i spojrzal na Blaine'a.

— Moze panu czegos potrzeba? — spytal. — Musi byc pan poteznie glodny.

Blaine przetknal sline. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze od blisko trzech dni nie mial nic w ustach. Pokiwal ochoczo glowa.

— Porozmawiam w kuchni. Juz cos tam znajda dla pana.

Doktor odwrocil sie i wyszedl z sali szybkim krokiem. Blaine slyszal klekot jego obcasow, oddalajacy sie korytarzem.

I nagle zrozumial — a moze przypomnial sobie tylko — przyczyne owego irracjonalnego poczucia bezpieczenstwa, ktore tak nagle ogarnelo go zaraz po przebudzeniu. Rozowa Istota zamieszkujaca daleka gwiazde zdjela z jego umyslu lustro! Juz nie musi sie dluzej czaic, ukrywac, obawiac ludzi.

Gdy tak lezal i myslal o tym, poczul sie odrobine bardziej czlowiekiem; choc na dobra sprawe nigdy nie czul sie nikim innym. Byl nim i teraz, lecz po raz pierwszy, w swiadomy sposob doswiadczal dziwnego ucisku pod czaszka, wyczuwal owa warstwe nowej, gleboko w nim skrytej, zainstalowanej wiedzy.

Obok, na sasiednim lozku, czlowiek w bandazach sapal chrapliwie. — Riley! — wyszeptal Blaine odwracajac glowe w jego kierunku.

Zadnej reakcji. Mumia dyszala ciagle w tym samym rytmie.

Blaine zsunal z lozka bose stopy i oparl je na podlodze. Poczul chlod kafelkow. Wstal. Nogawki szpitalnej pidzamy byly o wiele za dlugie i Blaine mial niejakie klopoty w poruszaniu sie. Stanal przy sasiednim lozku, nachylil sie nisko nad spowita biela postacia.

— Riley, to ty? Riley, czy mnie slyszysz?

Mumia drgnela. Bezskutecznie probowala przekrecic glowa. Rozchylila suche, spierzchniete wargi ukazujac ciemny, opuchniety jezyk.

— Powiedz… — tyle tylko zdolalo wyjsc z ust rannego. Po chwili ponowil probe. — Powiedz Finnowi… — wystekal Riley.

Chcial powiedziec cos wiecej. Blaine czul to i czekal cierpliwie. Usta znow poruszyly sie. Ciezko, z mozolem. I jeszcze raz. Jezyk obracal sie niemrawo. Lecz nie padlo juz zadne nowe slowo.

— Riley! — tym razem nie bylo juz zadnej reakcji rannego.

Blaine cofnal sie tylem do swego lozka. Usiadl, nie odrywajac wzroku od spowitego bandazami kierowcy. Ten lezal cicho i nieruchomo.

I w koncu dopadl go strach — pomyslal Blaine. Strach, przed ktorym umykal przez pol kontynentu. Lecz najprawdopodobniej nie byl to ten lek, przed ktorym tak zaciekle i desperacko uciekal, lecz calkiem inny strach, niz sadzil Riley. I inne niebezpieczenstwo.

Ranny znow zaczal ciezko dyszec.

Riley wiozl jakies wiadomosci dla Finna — myslal Blaine. Kim jest Finn? I gdzie sie obecnie znajduje? Co zrobil Rileyowi Finn?

Finn? Slyszal o jednym Finnie.

Kiedys, bardzo dawno temu, Blaine zetknal sie juz z tym nazwiskiem. Usiadl z wrazenia na lozku. Staral sie goraczko przypomniec sobie wszystko, co wiedzial o Finnie.

Calkiem zreszta mozliwe, ze chodzi tutaj o innego Finna.

Gdyz Lambert Finn byl w swoim czasie rowniez badaczem u Fishhooka. Znikl, podobnie jak Godfrey Stone, lecz wiele lat przed nim. Wiele lat przed tym, zanim Blaine po raz pierwszy przekroczyl, progi Fishhooka.

Imie Finna do dzis wymawiano ze zgroza, szeptem. Stal sie legenda, bohaterem mrozacej krew w zylach opowiesci, jednej z tych przerazajacych historii o Fishhooku.

Gdyz — jak glosila owa historia — Lamber Finn powrocil pewnego dnia z gwiazd jako maniak.

18.

Blaine lezal na lozku gapiac sie nieruchomym wzrokiem w sufit. Przez uchylone okno wpadalo do sali chlodne, pachnace jesienia powietrze. Poprzez liscie rosnacego przed oknem drzewa, przeswiecalo slonce, tworzac na scianie misterne plecionki cienia.

Uparte drzewo — pomyslal Blaine. Juz koniec pazdziernika, a ono wcale nie zamierza oddac swych lisci jesieni.

Mimo dluzszego juz przebywania w tej sali, mimo otwartego bez przerwy okna, nie potrafil sie przyzwyczaic do duszacego zapachu lekow i szpitalnych woni. Lezal, wsluchujac sie w stonowane, trudne do identyfikacji odglosy szpitalnego zycia, dobiegajace spoza zamknietych drzwi.

Musze sie stad wydostac — myslal. Musze wedrowac dalej. Ale gdzie? Do Pierre, oczywiscie. Do Pierre i Harriet, jesli rzeczywiscie tam czeka. Ale Pierre niczego jeszcze nie zalatwialo. Nie mial tam przeciez zadnego interesu. Wiedzial, ze jest to tylko przelotny punkt na trasie jego ucieczki.

Bo wciaz uciekal ze slepa i bezmyslna desperacja i uporem. Uciekal od chwili powrotu ze swej

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату