miedzygwiezdnej misji. A najgorsze w tym wszystkim bylo to, ze uciekal bez zadnego planu: ot, aby uciekac. Bo tylko uciekajac czul sie bezpieczny; zupelnie jakby fakt ten decydowal o jego bezpieczenstwie.
Brak planu doskwieral mu coraz bardziej. Owocowal poczuciem wewnetrznej pustki. Blaine gnal przed siebie na zlamanie karku, tam, gdzie go popchnal wiatr, bez udzialu wlasnej woli, zdany na slepy los.
I znow, po raz kolejny natretna, obsesyjna mysl: czy ta paniczna ucieczka od Fishhooka byla rozsadna? Czy musial postapic wlasnie tak? Jakby w odpowiedzi stanal mu natychmiast przed oczyma Freddy Bates. jego sztuczny usmiech i dziki blysk oczu. Pistolet w kieszeni kurtki. Blaine nie zywil juz dluzej watpliwosci: musial zrobic to, co zrobil. Musial uciekac.
Lecz nalezy jak najszybciej znalezc cos, czego by sie trzymal, do czego by konsekwentnie dazyl, co daloby mu odrobine nadziei lub chocby jej cien. Nie moze przeciez tak wiecznie uciekac bez celu. Musi nadejsc w koncu chwila, gdy zaprzestanie ucieczki, gdy stanie na pewnym gruncie, gdy bedzie wolny i bezpieczny. Lecz do tego potrzebny jest plan.
Glosniejsze sapanie i swiszczacy oddech Rileya wyrwaly Blaine a z zadumy. Odwrocil twarz w strone kierowcy. Ten jednak przestal juz rzezic i w pokoju zalegla cisza.
Nie mam najmniejszych powodow pozostawac dluzej w szpitalu — rzekl do siebie Blaine. Lekarz przeciez nie znajdzie w nim zadnej choroby, Blaine owi nie jest tez potrzebna jego pomoc. Zadnemu z nich nic nie da, jesli Blaine zdecyduje sie tutaj pozostac.
Wstal z lozka i przeszedlszy pokoj skierowal sie do lazienki. Otworzyl drzwi. Na wieszaku wisialo jego ubranie; co prawda nie mogl znalezc swej bielizny, ale byly i spodnie i koszula, a na podlodze staly buty. Marynarka, ktora spadla z haczyka, lezala zmieta na ziemi. Blaine zdjal szpitalna pidzame i siegnal po spodnie. Wlozyl je i zapial mocno pas.
Siegajac po koszule, uswiadomil sobie, ze cos jest nie w porzadku. W pol ruchu zatrzymal reke, wsluchujac sie bacznie w zalegajaca cisze. Tak, cisza — cisza pelnego uroku jesiennego popoludnia. Pelna zapachu zwiedlych lisci i wilgotnej ziemi naplywajacego uchylonym oknem. Zapach dojrzalych jablek i cierpkiego wina.
Lecz ta wlasnie cisza tak go przerazila. Cos w niej bylo nie tak. Szybko pojal, ze powinien slyszec rzezenie i ciezki oddech Rileya.
Z wyciagnieta — jak w gescie samoobrony — reka, Blaine trwal bez ruchu, oczekujac az ponownie uslyszy jeki chorego. Panowalo jednak gluche milczenie. Blyskawicznie odwrocil sie i wybiegl z lazienki. Zrobil krok w strone lozka Rileya i raptownie przystanal. Wiedzial juz, ze nie ma potrzeby podchodzic blizej. Obandazowane cialo szofera spoczywalo cicho i nieruchomo, a w kaciku ust — jak. zakrzeply polyskiwal metnie duzy babel sliny.
— Doktorze! — krzyknal Blaine. — Doktorze!
Goraczkowo obrocil sie i pobiegl do drzwi. Po chwili stanal, zdajac sobie sprawe, iz naprawde nie musi sie juz tak spieszyc. Spokojnym juz krokiem podszedl do drzwi i nacisnal klamke. Otworzyl drzwi i wystawil glowe na korytarz.
Lekarz nadchodzil wlasnie szybkim krokiem. — Doktorze — wyszeptal Blaine.
Ten zblizyl sie, polozyl dlon na ramieniu Blaine a i delikatnym, miekkim ruchem popchnal go do srodka pokoju. Wszedl za nim. Podszedl do lozka Rileya, nachylil sie i stetoskopem zawieszonym na szyi zaczal badac owinieta bandazami mumie. Po krotkiej chwili wyprostowal sie i potarl dlonia czolo. Odwrocil sie w kierunku Blaine a, obrzucajac go szybkim, szorstkim spojrzeniem.
— A pan co? — spytal. — Dokad sie pan wybiera?
— On umarl. Przestal oddychac juz jakis czas temu.
— Tak, umarl. Nie mial zreszta od poczatku najmniejszych szans. Mimo, ze zastosowalismy gobathian, nie mial zadnych szans przezycia.
— Zastosowaliscie gobathian? No tak, teraz rozumiem dlaczego byl taki owiniety.
— Byl okropnie potrzaskany — odrzekl zamyslony doktor — jak zabawka ktora dziecko cisnelo na ziemie i podeptalo nogami. Byl… — urwal i obrzucil Blaine a dlugim, podejrzliwym spojrzeniem:
— Co pan w ogole wie o gobathianie?
— Slyszalem o tym leku.
— Obce lekarstwo pochodzenia kosmicznego. Uzywane jest przez rase rozumnych owadow. Rase sklocona miedzy soba. Gobathian czyni cuda. Leczy polamane i zmiazdzone cialo, tworzac zupelnie nowa tkanke… — spojrzal przenikliwie na Blaine a, po czym przeniosl wzrok na obandazowane zwloki. Spogladal na nie dluzsza chwile i ponownie zwrocil spojrzenie na Blaine'a.
— Pan czytal literature na ten temat? — spytal.
— Troche. Glownie popularne artykuly w magazynach — sklamal gladko Blaine.
I nagle ujrzal, jakby dzialo sie to przed chwila, wrzace szalenstwo owej porosnietej dzika dzungla planety, gdzie natknal sie wlasnie na gobathian uzywany przez owady choc — prawde mowiac — nie byly to tak zupelnie owady i nie wykorzystywaly gobathianu w celach leczniczych.
Ale to przeciez nie mialo znaczenia. Ziemska terminologia w odniesieniu do wielu, wielu obcych planet zawodzila i jedyne co czlowiek mogl zrobic, to okreslac wszystko w przyblizeniu.
— Przeniesiemy pana do innej sali — przerwal mu rozmyslania lekarz.
— Nie ma potrzeby — pokrecil glowa Blaine. — Postanowilem jednak wyjsc…
— Nie moze pan teraz opuscic szpitala — gwaltownie zaprotestowal doktor. — Nie pozwole na to. Nie chce miec pana na sumieniu. Cos musi byc przeciez z panem nie w porzadku… bardzo nie w porzadku. A nie ma nikogo, kto przejalby nad panem opieke. Nastepnym razem moze byc pan znaleziony za pozno. Nie ma pan przyjaciol, rodziny, nikogo kto by…
— Zawsze sobie dawalem rade sam — odparl szorstko Blaine. — Teraz tez sobie poradze. Doktor zblizyl sie do Blaine a i spojrzal mu badawczo w oczy.
— Odnosze wrazenie, ze nie mowi mi pan calej prawdy — rzekl cicho. — Calej prawdy.
Blaine bez slowa odwrocil sie i wyszedl ponownie do lazienki. Zdjal z wieszaka koszule i naciagnal ja przez glowe. Schylil sie, podniosl buty. Nalozyl. W koncu ubral sie w marynarke i wrocil do sali zamykajac za soba dokladnie drzwi.
— Doktorze, wyjdziemy chyba razem — odezwal sie. — Nie chce tu byc dluzej. Korytarzem ktos nadchodzil.
Prawdopodobnie niosa mi jedzenie, o ktorym wspomnial doktor — blysnelo mu w glowie. W takim razie musi sie troche wstrzymac z opuszczeniem szpitala. Naprawde potrzebuje jedzenia.
Sluchal nadchodzacych krokow; poznal, ze zblizaja sie dwie osoby. Moze ktos z kuchni i jeszcze ktos, kto uslyszal wczesniejsze krzyki Blaine'a.
— Bylbym jednak niezmiernie rad, gdyby pan, mimo wszystko, zmienil zdanie. Niezaleznie od tego, ze wymaga pan jeszcze opieki lekarskiej, istnieja pewne formalnosci…
Blaine nie sluchal dalej, gdyz ludzie podeszli juz do drzwi. Te otworzyly sie i dwie osoby stanely na progu.
— Shep — rozlegl sie lodowaty glos Harriet Quimby. — Shep, jak tu wyladowales? Szukamy cie wszedzie.
I jednoczesnie telepatyczny impuls sieknal jego umysl: — SZYBKO, O CO CHODZI?
— ZADAJ WYDANIA MNIE (DZIKA KOBIETA WLOKACA ZA SOBA BEZ SKRUPULOW ROZBRYKANEGO URWISA). JESLI ZAZADASZ WYPUSZCZENIA MNIE, ONI SIE ZGODZA. ZOSTALEM ZNALEZIONY POD WIERZBA…
— (PIJAK, KTORY WPADL DO WIELKIEGO POJEMMKA NA SMIECIE I NIE POTRAFI SIE O WLASNYCH SILACH Z NIEGO WYDOSTAC: KAPELUSZ PRZEKRZYWIONY, CZERWONO-FIOLETOWY NOCHAL, OCZY WYRAZAJA LEKKIE ZDUMIENIE).
— NIE, TU NIE TAK. PO PROSTU LEZALEM POD DRZEWEM NIEOBECNY DLA CALEGO SWIATA. ON UWAZA, ZE ZE MNA JEST COS NIE W PORZADKU.
— ALE PRZECIEZ COS…
— ALE NIE TO, CO ON SADZL…
— I znow to samo — odezwal sie Godfrey Stone na wpol z troska na wpol gniewnie. — Znow sie za duzo wypilo, zgadlem? A wiesz co ci mowil doktor… — Do diabla z doktorem — zachnal sie Blaine. — Jeden czy dwa kieliszeczki nikomu jeszcze…
— Ale ciotka Edna byla wsciekla — wtracila sie Harriet. — Juz podejrzewala najgorsze. Wiesz, jaka ona jest. Myslala ze juz zniknales na zawsze: