Kaprali-instruktorow bylo teraz wiecej niz sekcji, a sierzant Zim, majac na glowie tylko piecdziesieciu zolnierzy, nie spuszczal z nas swych argusowych oczu. Gdy tylko ktos popelnil najdrobniejsze wykroczenie, okazywalo sie, ze on akurat byl tuz obok.

Mielismy tez o wiele czestszy kontakt z kapitanem Frankiem, ktory teraz nas szkolil. Znal nas wszystkich z wygladu i z nazwiska i wiedzial o nas wszystko. Nie byl taki surowy jak Zim, mowil lagodnie i rzadko schodzil mu z twarzy przyjazny usmieszek. Byly to jednak pozory, pod ktorymi kryla sie twardosc diamentu.

* * *

A wiec cwiczylismy… Skoki w kombinezonie byly latwe na rownym gruncie. Jasne, ze w gorach kombinezon skacze rownie wysoko i lekko. Jest jednak niewatpliwa roznica, gdy masz wykonac skok do gory przy pionowo wznoszacej sie granitowej skale, pomiedzy blisko rosnacymi swierkami i pamietac o wylaczeniu w odpowiedniej chwili silnika odrzutowego. Mielismy trzy powazne wypadki, dwa smiertelne i jedno zwolnienie ze sluzby na podstawie orzeczenia lekarskiego.

Uprawialismy rowniez wspinaczke bez kombinezonow, obwiazani linami, uczepieni do hakow. Nie moglem pojac po co to nam, ale nauczylem sie trzymac buzie zamknieta na klodke i robic to, co kaza.

Jeszcze rok temu rozesmialbym sie prosto w twarz kazdemu, kto by mi powiedzial, ze bede wlazil na prostopadla skale, gladka jak sciana budynku, majac jedynie mlotek, pare glupich stalowych gwozdzi i zwoj liny. Jestem typem rowninnym.

Korekta: bylem typem rowninnym. Obecnie dokonaly sie pewne zmiany.

* * *

Sam zaczynalem dostrzegac, jak bardzo sie zmienilem. W Obozie Sierzanta Spooky Smitha mielismy swobode, to znaczy moglismy chodzic do miasta. Och, po pierwszym miesiacu sluzby mielismy rowniez swobode w Obozie Currie. W niedziele po poludniu, jesli sie nie mialo sluzby, mozna bylo zameldowac sie u podoficera dyzurnego i wyjsc poza oboz, pamietajac jednak by wrocic na wieczorny apel. Ale tam, poza obozem, nie bylo nic, pomijajac dzikie kroliki — zadnych dziewczat, teatrow, sal tanca. W ogole nic.

W Obozie Spooky moglismy wybrac sie do miasta. Do Vancouver chodzily pociagi wahadlowe w niedziele rano i wracaly tuz przed kolacja. Instruktorzy mogli nawet spedzac w miescie noc z soboty na niedziele a czasem udawalo im sie zdobyc trzydniowa przepustke.

* * *

Pierwszy raz, ledwo wysiadlem z pociagu, zdalem sobie sprawe, ze sie zmienilem. Johnnie juz do mnie nie pasowal, to znaczy cywilne zycie. Wszystko wydawalo sie zdumiewajaco skomplikowane i niewiarygodnie nieporzadne.

Nie, zebym chcial cos ujac temu miastu: Vancouver jest ladne, polozone w pieknej okolicy, a ludzie mili, przyzwyczajeni do P.Z. i chetnie widza w miescie zolnierzy. W srodmiesciu jest dla nas centrum rozrywkowe. Co tydzien dansing i mlode dziewczeta, z ktorymi mozna tanczyc. Seniorki-gospodynie dbaja, aby kazdy, nawet niesmialy chlopak, mial partnerke. Tego pierwszego razu na przepustce nie poszedlem do centrum. Chodzilem i gapilem sie jak glupi — na piekne domy, na wystawy zapelnione rozmaitymi niepotrzebnymi rzeczami i na tych wszystkich ludzi, spieszacych, przechadzajacych sie, robiacych, co im sie podoba, a kazdy inaczej ubrany… No i na dziewczeta.

Zwlaszcza na dziewczeta. Nie zdawalem sobie sprawy, ze one sa takie sliczne. Adorowalem dziewczyny juz od chwili, kiedy zorientowalem sie, ze roznica miedzy nami nie polega tylko na odmiennym stroju. Nigdy nie przechodzilem takiego okresu, kiedy chlopcy wiedza, ze dziewczeta sa inne, ale nie lubia ich. Ja zawsze je lubilem.

Dziewczeta sa po prostu cudowne. Samo stanie na rogu i patrzenie, jak przechodza, sprawialo rozkosz. One nie chodza, a przynajmniej nie robia tego tak jak my. U nich wszystko sie kolysze i to w roznych kierunkach… To wspaniale!

Moze i stalbym tam dotychczas, gdyby nie przechodzacy policjant.

— Jak sie macie, chlopcy? — zapytal. — Dobrze sie bawicie? Czemu nie idziecie do centrum rozrywkowego?

Dal nam adres, wskazal kierunek i poszlismy — Pat Leivy, Kociak Smith i ja.

Zawolal jeszcze za nami:

— Przyjemnej zabawy, chlopcy… i nie narobcie sobie klopotow!

Dokladnie to samo powiedzial nam sierzant Zim, kiedy wsiadalismy do pociagu. Wcale jednak tam nie poszlismy. Pat Leivy mieszkal w Seattle, gdy byl malym chlopcem, i zapragnal zobaczyc swoje rodzinne miasto. Mial pieniadze i zaproponowal, ze zafunduje nam przejazd pociagiem, jesli z nim pojedziemy. Mnie bylo wszystko jedno, Smith tez zdecydowal sie jechac.

Seattle nie roznilo sie specjalnie od Vancouver. Tam tez bylo duzo dziewczyn. Podobalo mi sie. Ale ludzie w Seattle nie byli przyzwyczajeni do lazacych gromadami zolnierzy z P.Z. W dosc podrzednej restauracji, ktora wybralismy, zeby zjesc obiad, nie powitano nas zbyt entuzjastycznie.

Podkreslam, ze nie pilismy. No, Kociak Smith wzial jedno, powtarzam — jedno piwo do obiadu, i caly czas zachowywal sie milo i sympatycznie.

Bylismy jedynymi umundurowanymi na sali. Wiekszosc gosci stanowili faceci ze statkow handlowych. Wtedy tego nie wiedzialem, ale ci z Powietrznej Floty Handlowej nie lubia nas. Po czesci dlatego, ze ich zwiazek bezskutecznie staral sie, aby wlaczono ich do Sluzby Fedralnej. Wydaje mi sie, ze jest to stara historia, wlokaca sie od stuleci.

Bylo miedzy nimi paru mlodych w wieku akurat odpowiednim do sluzby wojskowej. Tylko ze oni nie poszli sluzyc, mieli dlugie wlosy, wygladali brudno i niechlujnie. Wlasciwie to ja tez tak wygladalem, zanim wstapilem do wojska.

* * *

Przy stoliku za nami dwaj cywile zaczeli wymieniac uwagi przeznaczone dla nas. Wole ich nie powtarzac.

Udawalismy, ze nie slyszymy. Niebawem uwagi ich staly sie bardziej osobiste, a smiechy glosniejsze. Wszyscy na sali zamilkli i przysluchiwali sie. Kociak szepnal do mnie:

— Chodzmy stad.

Spojrzalem na Pata. Skinal glowa. Rachunek juz zaplacilismy. Wstalismy wiec i wyszlismy. Oni poszli za nami.

Pat powiedzial szeptem:

— Uwazajcie.

Szlismy dalej nie ogladajac sie.

Zaatakowali nas.

Rabnalem mego przeciwnika z boku w szyje i przerzucilem za siebie. Chcialem pomoc kolegom, ale bylo po wszystkim. Czterech nas napadlo i czterech lezalo. Kociak zalatwil dwoch, Pat owinal przeciwnika wokol latarni.

Ktos, zapewne wlasciciel knajpy, musial wezwac policje gdy tylko wstalismy, zeby wyjsc, bo nie zdazylismy nawet otrzasnac sie po tym, co sie stalo, a juz byli. Dwoch. Starszy proponowal, zebysmy wniesli oskarzenie, ale zaden z nas nie chcial. Zim powiedzial, zebysmy nie narobili sobie klopotow. Wtedy Kociak odezwal sie bezczelnie:

— Chyba potkneli sie i upadli.

— Tak, widze — zgodzil sie policjant i wyjal mojemu koledze noz z reki. Zlamal jego ostrze o krawedz chodnika. — No, chlopcy, zmykajcie… daleko stad.

Zmylismy sie. Bylem zadowolony, ze ani Pat, ani Kociak nie chcieli dalej rozrabiac. Moglaby wyjsc powazna sprawa — cywil obrazil czlonka Sil Zbrojnych — ale po kiego licha? Zaatakowali nas, dostali za swoje. Koniec,

Вы читаете Kawaleria kosmosu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату