Poczulem go cialem.
Spalilem biblie i krzyz.
Sutanne ubralem.
Odkrylem prawde jego slow
Poczulem smierci sens.
Wieczysta sila pochlania mnie Ludzkosci nadejdzie kres. Plonie krzyz na stosie krzywd Pojdziesz tam do piekiel bram, Gdzie dusza zla oswieci cie. Diabelskiej mszy wiruje czas…
Przy ostatnim wersie wzniosl w gore odwrocony krzyz, a polamawszy symbol szczatki rzucil miedzy publicznosc. Rozlegly sie okrzyki: „Niech zyje szatan', „Precz z Jezusem' „Lucyfer mym krolem'. Jakas rozhisteryzowana nastolatka domagala sie, by Pan Ciemnosci zabral ja do piekla. Ujawnila sie rowniez tendencja przeciwstawna, mianowicie w haslach: „Niech zyje Jezus', „Precz z szatanem', „Bog naszym wladca' Rozhisteryzowna nastolatka (kolezanka tej poprzedniej) domagala sie by Pan Swiatla zabral ja do nieba. Do konfrontacji rzecznikow obu pogladow na szczescie nie doszlo.
Po wystepie zespol zaladowal sprzet na ciezarowke, artysci zasiedli w fordzie kabriolecie, pomalowanym na dzikie kolory i kawalkada, poprzedzana gestwa entuzjastow, ruszyla w slimaczym tempie ku przeznaczeniu. Rudowlosy Benjamin rozdawal autografy na prawo i lewo, slonce grzalo, skowronki spiewaly, a w zbozu panoszyl sie kakol.
I stalo sie, ze wspomniane trzy rozszalale nurty spietrzyly sie w rynku i przyleglych ulicach, wchlaniajac grupke muzykalnych piromanow od gownianej rury. Tlum bulgotal, wznosil okrzyki podwazajace racje bytu warstw rzadzacych, a tym samym zagrazajace demokratycznemu porzadkowi. Tym prowincjonalnym kmiotkom obca bowiem byla dialektyka sprawowania rzadow – czuli sie oszukani, wepchnieto ich z deszczu pod rynne. Dostali sie w tryby tak nachalnej indoktrynacji, o jakiej komuchom nawet sie nie snilo, zas etos demokracji okazal sie parawanem, za ktorym odrodzil sie w calej okazalosci kult jednostki i pomniejszych dyspozycyjnych figur kultowych. Zostali pozbawieni wszelkiej nadziei, omotani pajecza siecia klamstw i prawd pozornych. Sprawiedliwosc spoleczna zastapila pazerna prywata, a wolnosc osobista pokorne posluszenstwo wobec nakazow odgornych. Pozostaly im rozpacz i bunt. Oto dlaczego Trzydeby musialy przejsc swoj dies irae, dzien gniewu.
Burmistrz Maciaruk zwabiony zgielkiem wyjrzal oknem i zmartwial – rebelia panoszyla sie wokol. Wkrotce dotarla don takze wiadomosc o smierci Kajdyra, o poturbowaniu szwagra i innych osob. Zaczal wydzwaniac do wojewodztwa, najpierw do komendy policji. Wysluchal go jakis dyzurny nadkomisarz.
– Przykro mi, panie burmistrzu. Zadnych oddzialow interwencyjnych nie mozemy przyslac. Caly sklad osobowy slubuje dzis uroczyscie wiernosc Najswietszej Marii Pannie, wiec rozumiecie…
Wykrecil numer garnizonu wojskowego. Po dluzszej chwili, ktora wydawala sie wiecznoscia, zglosil sie pulkownik. Wysluchal cierpliwie relacji, potakujac czasem, ze rozumie polozenie. Po czym wyjasnil:
– Mam wyrazne rozkazy: zadnych interwencji przeciw cywilom. Powinien pan zrozumiec, panie burmistrzu. Przez dlugi czas wojsko bylo opluwane ze wszystkich stron za wprowadzenie stanu wojennego…
– Chociaz kilka czolgow!
– A kto zaplaci za rope?
– Desant z helikopterow!
– Wykluczone. Drugi raz w to samo gowno nie wdepniemy. Radz pan sobie sam.
– Jak?
– Perswazja.
Nietrudno zauwazyc, ze rozne osoby tego dnia uzywaly smierdzacego okreslenia, ktore – chociaz oddaje istote rzeczy – do eleganckich nie nalezy. Czy jednak bojownicy o rure mieli wolac: „Panie burmistrzu, zalewaja nas koncowe produkty rozkladu materii?' Maciaruk by nie zrozumial, o co chodzi. Ale nie ma regul bez wyjatku – Felek Anarchista na przyklad brzydzil sie terminologia fekaliczna, moze dlatego, ze uwil sobie egzystencje na wysypisku smieci, jakze odleglym od perfumerii. On rowniez pojawil sie tego brzemiennego w konsekwencje dnia na rynku. Ubrany w bojowy uniform, zwracal powszechna uwage. Popielaty kapelusz z trupia czaszka, podkoszulek z napisem „I love Bakunin', rozpiety dlugi plaszcz z wymalowanym na. rewersie ponizej pasa portretem wasatej osobistosci z pierwszych stron gazet. Kroczyl z namaszczeniem wymachujac czarnym proporcem przymocowanym do ciupagi. Byl rozradowany, poniewaz do tej pory obowiazywal go zakaz pojawiania sie w poblizu ratusza i kosciola, a obecnosc tlumu uwolnila go od dotkliwej dyskryminacji. Zaczal wykrzykiwac anarchistyczne slogany:
– Zlikwidowac skorumpowana wladze! Wolny kraj dla wolnego ludu! Klecha do katakumb, burmistrz na latarnie! Rozpieprzyc ten burdel!
Z drugiego kranca agory wsparly go damskie glosy z otoczenia Pelagii:
– Precz z niewolnictwem! Inkwizytorow na stos! Lapy won od naszych majtek!
Tam, gdzie zgromadzila sie zaloga Pewnusi i widnialy transparenty, protestujace przeciw rozkradaniu majatku narodowego oraz nowej nomenklaturze, -zaczeto skandowac:
– Ma-cia-ruk zlo-dziej! Dyk-ta-tu-ra szwa-grow! Gra-ba-rze de-mo-kra-cji!
Ratusz milczal. Wowczas ci od rury otwarli skrzynke i zapalili knoty na butelkach z benzyna. Pociski polecialy w okna – trzask rozbijanych szyb, blysk plomieni, rozpaczliwe krzyki urzednikow. Zaczeli uciekac drzwiami i oknami, w czym im zreszta nie przeszkadzano. Jeden burmistrz sie nie pojawil, widmo stryczka zapedzilo go do piwnicy, gdzie szczesliwie uniknal plomieni. Bladym switem zabral rodzine, wyjechal w nieznane i sluch po nim zaginal.
Splonely trzy budynki: ratusz, nie do konca odbudowana plebania, siedziba partii politycznych. Tych partii powstalo w Trzydebach kilkanascie, a kazda skladala sie wylacznie z miejskiego kierownictwa; lokalne sztaby bez zolnierzy, rzec mozna. Zreszta pospolite ruszenie nie bylo wodzom potrzebne, wszystkie zyly w doskonalej symbiozie. Mnozyly sie przez paczkowanie albo laczyly sie przez zlewanie; wymienialy miedzy soba czlonkow i programy, mialy wspolna obsluge techniczna w postaci sekretarki, sprzataczki, woznego i telefonu. Wszystkie tez opowiadaly sie za demokracja, gospodarka rynkowa i mysla spoleczna Jana Pawla II. Chociaz, gdyby ktos sie uparl i wzial deklaracje programowe pod lupe, moglby wykryc slady niuansow. Sytuacje konfliktowe iskrzyly tylko na styku Porozumienia Centrum i Unii Demokratycznej, co rowniez znalazlo wyraz owego pechowego dnia.
Otoz Artysta zwolal na pozne popoludnie do Zajazdu Pod Mieczem wszystkich znajomych, na „inauguracyjna sesje Polskiej Partii Przyjaciol Piwa', jak glosily recznie malowane zaproszenia. Przyszlo kilkanascie osob, a takze stary Sliwa z synem, Benjamin z gitara, Adam Rak z ojcem Hiacyntem Zakonnik byl w habicie, co zdumialo majstra.
– Patrzcie, nasz mnich zostal zmobilizowany!
– Mylisz sie, Hieronimie. Doszedlem do wniosku, ze nikt mnie z uroczystych slubow zakonnych nie zwolnil, nadal jestem franciszkaninem. Relegowanie z klasztoru to tyle, co wypowiedzenie mieszkania. Ubralem habit, bo przeciez ktos musi w Trzydebach bronic autorytetu Pana Boga, narazonego na szwank wskutek bezmyslnosci kleru.
– Slusznie postepujesz – zauwazyl malarz – widze w tym gronie szpetne geby paru niedowiarkow; dobry przyklad, ba, sama twoja obecnosc powstrzyma ich od zlosliwych komentarzy. Musimy w PPPP dbac o harmonie stosunkow miedzyludzkich, nie wystarczy ufac, ze piwo lagodzi obyczaje. Przylaczysz sie do nas?
– Wobec tak wymownych argumentow…
– Czemu nie wchodzimy do srodka? – niecierpliwil sie Rak.
– Pierwsza zmiana jeszcze urzeduje – wyjasnil Artysta – walesiaki z mazowiecczykami ustalaja wspolna strategie wyborcza. Ci chca nadac partnerom przyspieszenie, a tamci klada na kontrahentach gruba kreche. Kompromis niemozliwy.
Rzeczywiscie. Z wnetrza lokalu dochodzily odglosy gwaltownej klotni i przesuwania mebli, brzeknela wybita szyba. Po chwili jak wystrzelone z procy zaczely wylatywac drzwiami rozne