— Byc moze moja sugestia nie pasuje do neandertalczyka, ale pasuje do nas.

— Stara sie pan uzmyslowic mi, jak wielka byla miedzy nimi roznica.

— Wlasnie — zgodzil sie Crawford. — Nie moze pan stwierdzic, jak gleboka byla nienawisc, roznica w poziomie inteligencji i umiejetnosci. Nie wie pan rowniez, jak bardzo jestesmy zdesperowani.

— To znaczy kto jest zdesperowany? Powiem panu. Ludzie sukcesu, przemyslowcy, bankierzy, biznesmeni, wysokiej klasy specjalisci, ktorzy zyja sobie bezpiecznie i utrzymuja wysokie stanowiska, ktorzy obracaja sie w kregach spolecznych bedacych najwyzsza kasta naszej kultury.

— Nie utrzymaja juz dlugo swoich stanowisk, jesli nadejda ludzie tacy jak pan. Beda neandertalczykami dla panskich ludzi z Cro-Magnon. Beda jak homeryccy Grecy przeniesieni do naszego wieku technologii. Oczywiscie przezyja, ale tylko fizycznie. Beda jednak Aborygenami. Podstawowy cel ich zycia zostanie zniszczony. Nie beda mieli po co zyc.

Vickers potrzasnal glowa.

— Nie bawmy sie w gierki, Crawford. Przez chwile badzmy ze soba szczerzy. Domyslam sie, ze uwazasz, iz wiem znacznie wiecej niz naprawde. Pewnie powinienem udawac, ze masz racje i przekonywac cie, ze rzeczywiscie wiem wszystko. Powinienem bawic sie z toba w gierki slowne. Ale jakos nie mam do tego serca.

— Wiem, ze nie znasz wszystkich faktow. Dlatego wlasnie chcialem jak najszybciej z toba porozmawiac. Widze, ze nie jestes jeszcze kompletnie zmutowany, nie wyszedles jeszcze ze stadium ludzkiej poczwarki. Duza czesc ciebie przypomina zwyklego czlowieka. Z dnia na dzien przeobrazasz sie i nie mozesz tego powstrzymac. Dzis wieczorem jednak uda nam sie jeszcze porozmawiac jak mezczyzna z mezczyzna.

— Zawsze jestem gotow do konstruktywnych rozmow.

— Nie, nie zawsze — zaprzeczyl Crawford. — Gdybys zmutowal calkowicie, wyczulbym roznice miedzy nami. A bez wspolnych korzeni nie mielibysmy podstawy do dyskusji. Ja powatpiewalbym w prawdziwosc mojej logiki, a ty patrzylbys na mnie z pogarda.

— Na chwile przed twoim wejsciem — wtracil Vickers prawie udalo mi sie uwierzyc, ze to wszystko jest tylko sprawka mojej wyobrazni…

— To nie wyobraznia, Vickers. Miales baczka, pamietasz?

— Ale juz go nie ma.

— Jest — poprawil go Crawford.

— Masz go?

— Nie — odparl Crawford. — Ja go nie mam. Nie wiem, gdzie jest, ale na pewno znajduje sie w tym pokoju. Przyszedlem tu przed toba i otworzylem zamek wytrychem. Prawde mowiac to bardzo kiepski zamek.

— Rzeczywiscie — przyznal Vickers. — Tak czy inaczej nie bylo to jednak zbyt eleganckie z twojej strony.

— Zgadza sie. Ale bede musial robic jeszcze mniej eleganckie rzeczy, zapewniam cie. Wracajac do tematu, otworzylem zamek i wszedlem do pokoju. Zobaczylem baka i zastanawialem sie czy… czy…

— Tak? — zachecal Vickers.

— Sluchaj, Vickers. Jak bylem maly, tez mialem takiego baczka. Dawno, dawno temu. Juz od wielu lat nie widzialem takiego baka, wiec podnioslem go i zakrecilem. Ot tak. Wlasciwie moze mialem w tym jakis powod. Chyba chcialem przywrocic utracone dziecinstwo. A bak…

Przestal mowic i wpatrywal sie w Vickersa, jakby chcial przekonac sie, czy nie dojrzy u niego oznak rozbawienia. Kiedy znow zaczal mowic, jego glos wyrazal niepewnosc.

— Bak znikl.

Vickers nic nie powiedzial.

— Co to bylo? — pytal Crawford. — To naprawde byl bak?

— Nie wiem. Patrzyles na niego, kiedy znikl?

— Nie. Wydawalo mi sie, ze uslyszalem kroki na korytarzu. Na chwile sie odwrocilem. Kiedy spojrzalem ponownie, juz go nie bylo.

— Nie powinien byl znikac. A w kazdym razie nie wtedy, kiedy na niego nie patrzyles.

— Dlaczego go pomalowales? — spytal Crawford. — Farba byla jeszcze troche wilgotna, a poza tym zauwazylem puszki z farba. Musiales miec w tym jakis cel. Nie trudzilbys sie chyba tak bez powodu? Do czego mial ci sluzyc ten bak, Vickers?

— Chcialem dostac sie do basniowej krainy — wyjasnil Vickers.

— Mowisz samymi zagadkami! Vickers potrzasnal glowa.

— Raz mi sie to udalo. Kiedy bylem maly.

— Dziesiec dni temu powiedzialbym, ze obydwaj jestesmy stuknieci. Ty, bo mowisz takie rzeczy, a ja, bo ci wierze. Teraz jednak nic nie powiem.

— Co i tak nie wyklucza faktu, ze mozemy byc szalencami. Albo przynajmniej naiwniakami.

— Nie jestesmy ani szalencami, ani naiwniakami — zaprzeczyl Crawford. — Jestesmy ludzmi, zupelnie innymi i z godziny na godzine coraz bardziej roznimy sie od siebie, ale nadal jestesmy ludzmi i to wystarczy, zebysmy mogli ze soba porozmawiac.

— Po co tu przyszedles, Crawford? Nie mow, ze chciales tylko porozmawiac. Zzera cie strach. Zalozyles podsluch na telefon Ann, zeby dowiedziec sie, gdzie jestem. Wlamales sie do mojego pokoju i zakreciles bakiem. Musiales miec do tego wszystkiego jakis powod. Jaki?

— Przyszedlem cie ostrzec — wyjasnil Crawford. — Musze ci powiedziec, ze ludzie, ktorzy mnie przyslali, sa naprawde zdesperowani i nic juz ich nie powstrzyma. Nie poddadza sie.

— A jesli nie beda mieli wyboru?

— Maja wybor. Beda walczyc tym, co maja.

— Neandertalczyk walczyl maczuga.

— Tak samo bedzie walczyc Homo sapiens. Maczugi przeciw waszym strzalom. Dlatego wlasnie chcialem z toba porozmawiac. Czemu nie mielibysmy usiasc i postarac sie znalezc jakies wyjscie z sytuacji? Przeciez musi istniec jakas plaszczyzna porozumienia.

— Dziesiec dni temu siedzialem w twoim biurze i rozmawialismy. Opisales sytuacje i dodales, ze jestes calkowicie zaskoczony. Wygladalo wtedy na to, ze nie masz zielonego pojecia, co sie dzieje. Dlaczego sklamales?

Crawford siedzial bez slowa. Jego twarz ani na chwile nie zmienila wyrazu.

— Nasza maszyna pracowala nad toba. No wiesz, analizator. Musialem upewnic sie, ile wiesz.

— I co, duzo wiedzialem?

— Nie wiedziales nic — odparl Crawford. — Dowiedzielismy sie tylko, ze jestes mutantem w stadium utajenia.

— W takim razie dlaczego mnie wybraliscie? — dopytywal sie Vickers. — Poza faktem, ze jakoby jest we mnie cos dziwnego, nie mam powodu, aby wierzyc, ze jestem mutantem. Nie znam zadnych mutantow. Nie moge sie wypowiadac w ich imieniu. Jesli chcesz zawrzec z kims uklad, idz, znajdz sobie jakiegos stuprocentowego mutanta.

— Wybralismy cie — ciagnal niezrazony Crawford z bardzo prostego powodu. Jestes jedynym mutantem, jakiego moglismy dopasc. Ciebie i jeszcze jednego faceta, ale tamten jest jeszcze mniej swiadom swojej odmiennosci.

— Ale musza przeciez byc inni.

— Oczywiscie. I sa. Ale nie mozemy ich znalezc.

— Mowisz jak mysliwy, Crawford.

— Moze wlasnie jestem mysliwym. Ci inni… mozesz ich zlapac tylko wtedy, gdy chca sie z toba widziec. W innych wypadkach nie ma mozliwosci kontaktu.

— To znaczy?

— Znikaja — wyjasnil Crawford. — Tropimy ich i czekamy. Wysylamy do nich wiadomosc i czekamy. Dzwonimy do drzwi i czekamy. Nigdy ich nie ma. Wchodza drzwiami, ale nie ma ich w srodku. Czekamy godzinami, zeby sie z nimi spotkac, po czym okazuje sie, ze nie ma ich tam, gdzie wyraznie widzielismy, ze wchodzili, sa za to gdzies zupelnie indziej, czasami nawet wiele kilometrow dalej.

— Ale mnie… mnie potrafiliscie wysledzic. Nie znikam.

— Rzeczywiscie, jeszcze nie.

— Moze jestem niedorozwinietym mutantem.

Вы читаете Pierscien wokol Slonca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату