prawdziwa Ziemia, ktora opuscil. Zalozmy, ze z punktu widzenia topografii obie wygladaja tak samo, moze nie identycznie, ale w kazdym razie podobnie, z malymi roznicami tu i owdzie. Roznica miedzy nimi zwiekszalaby sie w zaleznosci od odleglosci od prawdziwej Ziemi i bylaby zauwazalna przy powiedzmy dziesiatej. Ale Vickers byl na drugiej Ziemi i byc moze jej wyglad jedynie nieznacznie roznil sie od wygladu starej Ziemi. Na tamtej znajdowal sie gdzies w okolicy Illinois, i prawdopodobnie ten teren jest odpowiednikiem Illinois.
Jako osmioletni chlopiec dostal sie do swiata, w ktorym byl ogrod i dom otoczony drzewami, moze wiec jest to ta sama Ziemia, ktora wtedy odwiedzil. Jesli tak, ow dom musi gdzies tutaj byc. Pozniej szedl zaczarowana dolina, ktora rowniez moze znajdowac sie na tej Ziemi, a jesli tak, to gdzies musial znajdowac sie rowniez dom Prestonow, identyczny z tym, ktory dumnie stal na Ziemi jego dziecinstwa.
Jest pewna szansa, ucieszyl sie. Watpliwa, ale to zawsze cos.
Ruszyl na poszukiwania domu Prestonow, na polnocny zachod, przechodzac pieszo wiele kilometrow, jakie przejechal samochodem od momentu, gdy opuscil rodzinna Ziemie. Wiedzial, ze odnalezienie domu Prestonow jest malo prawdopodobne. Bardzo mozliwe natomiast, iz zostal uwieziony w tym pustym, samotnym swiecie. Ale odganial od siebie takie mysli, bo dom, ktorego szukal, byl dla niego jedyna nadzieja.
Sprawdzil polozenie slonca i stwierdzil, ze wznioslo sie ono wyzej na niebie, co oznaczalo, ze jednak jest ranek, a nie popoludnie, dzieki czemu wiedzial, gdzie jest zachod, a tylko to potrzebowal wiedziec.
Zszedl ze wzgorza kierujac sie na polnocny zachod i dazyl naprzod ku jedynej nadziei, jaka mu pozostala.
31
Na dlugo przed zachodem slonca wybral sobie miejsce na obozowisko w lasku ze strumieniem.
Zdjal koszule i przywiazal ja do patyka, tworzac w ten sposob prowizoryczna siec, ktora mogl zlowic jakas rybe. Nastepnie zszedl do malego rozlewiska strumienia, rozpoczal proby i wkrotce nauczyl sie ja obslugiwac. Po godzinie mial piec calkiem dorodnych ryb.
Oczyscil je scyzorykiem i jedna zapalka rozpalil ogien, cieszac sie w duchu, ze taki dobry z niego lesnik.
Usmazyl jedna rybe i zjadl. Nie bylo to latwe, bo nie mial soli, a smazenie pozostawialo wiele do zyczenia. Czesc ryby byla calkowicie spalona, a czesc zupelnie surowa. Ale cieszyl sie i nie zauwazyl tych niedociagniec, poniewaz byl strasznie glodny. Kiedy jednak zaspokoil juz pierwszy glod, trudno mu bylo przelknac pozostala czesc ryby, ale w koncu zmusil sie, bo wiedzial, ze czekaja go ciezkie czasy i zeby przezyc, bedzie musial jak najczesciej napelniac brzuch.
Tymczasem zapadla ciemnosc i Vickers usiadl przy ognisku. Chcial jeszcze troche porozmyslac, ale byl juz zbyt zmeczony. W koncu zasnal na siedzaco.
Obudzil sie, aby stwierdzic, ze ogien juz prawie zgasl, a wokol czai sie zupelna ciemnosc. Dorzucil do ognia. Plomien stanowil ochrone i dawal cieplo. Poza tym dzieki niemu mogl przygotowac cos do zjedzenia. W czasie swojej dziennej wedrowki widzial nie tylko wilki, ale rowniez niedzwiedzia oraz jakis brazowy ksztalt przemykajacy szybko po jednym ze wzgorz.
Kiedy sie ocknal ponownie, nadchodzil juz swit. Znowu dorzucil do ognia i usmazyl pozostale ryby. Zjadl jedna cala i kawalek drugiej, po czym wetknal pozostaly zapas do kieszeni. Wiedzial, ze bedzie potrzebowal pozywienia, a nie chcial tracic czasu na zatrzymywanie sie i rozpalanie ogniska.
Przeszedl sie po lasku i znalazl gruby, prosty kij. Zwazyl go w dloni i uznal, ze sie nadaje. Mial mu sluzyc jako laska oraz byc moze maczuga, jesli bedzie zmuszony sie bronic. Sprawdzil kieszenie, aby sie upewnic, czy nic nie zostawil. Mial scyzoryk i zapalki, a to bylo najwazniejsze. Owinal zapalki dokladnie w chustke, potem zdjal podkoszulek i nim rowniez owinal skarb. Jesli spadnie deszcz albo wpadnie do strumienia, material byc moze chociaz czesciowo uchroni zapalki przed zamoczeniem. A potrzebowal tych zapalek. Szczerze watpil, czy uda mu sie wzniecic ogien za pomoca krzesiwa albo harcerska metoda, przy uzyciu dwoch patykow.
Wyruszyl, zanim slonce wzeszlo na dobre, znowu kierujac sie na polnocny zachod, ale tym razem szedl wolniej niz poprzedniego dnia, bo teraz juz zdawal sobie sprawe, ze nie liczy sie szybkosc, tylko wytrzymalosc. Nadmierne forsowanie organizmu w czasie pierwszych kilku dni wedrowki nie byloby madrym posunieciem.
Po poludniu stracil troche czasu obchodzac stado bizonow, ktore pojawilo sie na jego drodze. Tej nocy rowniez rozbil oboz w lasku, a wczesniej zatrzymal sie przy strumieniu i za pomoca sieci nalowil na zapas ryb. W lasku znalazl pare krzakow jezyn, dzieki czemu po rybie stanowiacej danie glowne zjadl smaczny deser.
Kiedy slonce wstawalo, ruszal dalej. Kiedy zachodzilo, rozbijal oboz.
Zaczynal sie kolejny dzien, a on szedl wciaz dalej przed siebie.
Lapal ryby, zbieral jezyny. Raz nawet znalazl jelenia, dopiero co upolowanego przez jakies zwierze, ktore ucieklo sploszone widokiem przybysza. Ucial scyzorykiem tak duzo miesa, jak tylko mogl uniesc. Nawet bez soli mieso bylo mila odmiana po rybach. Nauczyl sie takze jesc kawalki surowego miesa i zul je w czasie marszu. W koncu reszte musial wyrzucic.
Zupelnie stracil rachube czasu. Nie mial pojecia, ile kilometrow przeszedl ani jak daleko jeszcze do celu. Nie byl nawet pewien, czy rzeczywiscie uda mu sie tam dotrzec.
Jego buty zupelnie sie rozpadly, wiec wypchal je sucha trawa i zwiazal kawalkami materialu oddartego z nogawek spodni. Pewnego dnia pochylil sie nad strumieniem, aby sie napic.
Z wody spojrzala na niego dziwna twarz. Z przerazeniem stwierdzil, ze jest to jego wlasna twarz, zarosnieta i brudna, poorana zmarszczkami zmeczenia.
Dni mijaly. Vickers dalej szedl w kierunku polnocno-wschodnim. Przenosil po prostu ciezar z jednej nogi na druga, poruszajac sie jak automat do przodu. Na poczatku palilo go slonce, wkrotce jednak skore pokryla ciemna opalenizna, ktora chronila przed promieniami. Przebyl szeroka i gleboka rzeke na kawalku pnia. Zajelo mu to duzo czasu i w pewnym momencie nawet o malo nie wpadl do wody, ale w koncu udalo mu sie. Szedl dalej. Nie mial nic do stracenia.
Przemierzal pusta Ziemie, na ktorej nie bylo sladu bytnosci czlowieka, chociaz z pewnoscia tereny te swietnie nadawalyby sie do osiedlenia. Gleba byla zyzna, trawa rosla bujnie, a drzewa, ktore z zagajnikow nad korytami rzek wystrzeliwaly w kierunku nieba, byly proste i wysokie.
Wreszcie pewnego dnia tuz przed zachodem slonca wszedl na wzgorze i u swych stop ujrzal rozlegla doline, srodkiem ktorej plynela rzeka, znajoma rzeka, jak mu sie wydawalo.
Ale to nie rzeka przykula jego uwage, lecz odblask slonca na metalu, na metalowej powierzchni jakiegos duzego obiektu w samym srodku doliny. Vickers podniosl dlon, oslonil oczy przed sloncem i staral sie dojrzec, co tez to moze byc, ale obiekt znajdowal sie zbyt daleko i swiecil zbyt jasno.
Schodzac ze wzgorza i nadal nie wiedzac, czy powinien cieszyc sie czy obawiac, Vickers wciaz przygladal sie blyszczacemu metalowi. Czasami, kiedy trafial na zaglebienia terenu, tracil go z pola widzenia, ale kiedy znowu wychodzil wyzej, odnajdywal obiekt.
W koncu przekonal sie, ze to co widzi, to z pewnoscia zabudowania. Metalowe zabudowania blyszczace w sloncu. Widzial teraz dziwne ksztalty unoszace sie nad nimi w powietrzu i swiadczace o zyciu.
Nie bylo to jednak miasto. Przede wszystkim budowle mialy w sobie zbyt wiele metalu. Poza tym nie prowadzily do nich zadne drogi.
Kiedy podszedl blizej, jego oczom coraz wyrazniej ukazywaly sie szczegoly budowli, az w koncu, kiedy znajdowal sie juz w odleglosci paru kilometrow, zatrzymal sie, przyjrzal dokladniej i juz wiedzial, co to jest.
Nie bylo to miasto, ale fabryka, ogromna fabryka, do ktorej co chwila podlatywaly dziwne maszyny bedace prawdopodobnie samolotami, ale wygladem przypominajace raczej latajace wagony towarowe. Wiekszosc z nich nadlatywala od polnocy i zachodu; poruszaly sie niezbyt szybko i nisko nad ziemia. Opuszczaly sie na ziemie za budynkami, ktore znajdowaly sie pomiedzy Vickersem a ladowiskiem.
A istoty poruszajace sie wokol budynkow nie byly ludzmi, a w kazdym razie nie wygladaly na ludzi, lecz raczej na metalowe roboty, ktorych pancerze poblyskiwaly w sloncu.
Wokol budynkow wznosily sie wysokie wiezyczki z ogromnymi, wkleslymi dyskami skierowanymi w strone slonca. Ich wnetrza swiecily, jakby palil sie w nich ogien.
Vickers podszedl powoli do budowli, a kiedy sie zblizyl, po raz pierwszy zdal sobie sprawe z ich ogromu. Pokrywaly one ziemie akr za akrem i pietrzyly sie w gore na wiele metrow. Uwijajace sie przy nich istoty byly