Vickers potrzasnal glowa.
— Musial go pan przeoczyc. Wielki ceglany dom z bialym drewnianym plotem i innymi budynkami, ktore wygladaja jak stodoly, ale wcale nie sa stodolami.
— Nie sa?
— Nie — odparl mezczyzna. — To laboratoria i budynki eksperymentalne. Maja tez jeden budynek specjalnie do sluchania.
— Po co im budynek do sluchania? Zawsze mi sie wydawalo, ze sluchac mozna gdziekolwiek. Pan i ja mozemy slyszec sie nie majac zadnego specjalnego pomieszczenia do tego celu.
— Sluchaja gwiazd — wyjasnil mezczyzna.
— Sluchaja… — zaczal Vickers, i w tym momencie przypomnial sobie, jak Flanders siedzac na ganku w Cliffwood i bujajac sie w fotelu opowiadal mu o wielkich zasobach informacji i wiedzy istniejacych posrod gwiazd. Mowil, ze sa tam tylko po to, zeby z nich czerpac i ze byc moze nie trzeba wcale rakiet, zeby sie tam dostac, ale wystarczy siegnac umyslem, oddzielic informacje zbedne od potrzebnych i w ten sposob posiasc wielka wiedze.
— Telepatia? — spytal Vickers.
— Tak jest — odparl mezczyzna. — Oni tak naprawde nie sluchaja gwiazd, ale istot rozumnych, ktore tam mieszkaja. Czy nie jest to najbardziej smieszny pomysl, o jakim kiedykolwiek pan slyszal? Sluchac gwiazd!
— Tak, chyba tak — zgodzil sie Vickers.
— Od tamtych istot dowiaduja sie wszystkiego. Ale nie rozmawiaja z nimi. Tak mi sie wydaje. Tylko ich sluchaja. Wylapuja to, o czym tamci mysla i co wiedza. Sporo z tego moga wykorzystac, mimo ze wiekszosc do niczego sie nie nadaje. Ale tak to wlasnie wyglada, panie…
— Nazywam sie Vickers. Jay Vickers.
— No coz, milo mi pana poznac, panie Vickers. Ja nazywam sie Asa Andrews.
Zrobil pare krokow do przodu i wyciagnal reke, a Vickers uscisnal ja mocno.
Teraz juz wiedzial, gdzie czytal o tym mezczyznie. Przed nim stal amerykanski pionier, czlowiek, ktory nosil najdluzsza strzelbe od kolonii az po tereny lowieckie w Kentucky. Oto niezaleznosc, dobra wola, szybki umysl i wiara we wlasne sily. Tu, w lasach Ziemi Numer Dwa Vickers spotkal pioniera, twardego i niezaleznego, odpowiedni material na przyjaciela.
— Mutanci musza byc tymi, ktorzy sprzedaja nie tepiace sie maszynki do golenia i te wszystkie inne przedmioty ze sklepow 1001 drobiazgow — stwierdzil Vickers.
— Szybko pan lapie — odparl Andrews. — Za jakis dzien lub dwa dotrzemy do Duzego Domu i tam bedzie pan mogl sobie z nimi pogawedzic.
Przeniosl luk do drugiej reki.
— Sluchaj, Vickers, zostawiles tam kogos? Zone, dzieci, czy cos w tym guscie?
— Nie — zaprzeczyl Vickers. — Nikogo.
— To w porzadku. Gdybys zostawil, to natychmiast poszlibysmy do Duzego Domu i opowiedzieli im o tym, a oni juz by sie postarali, zeby sciagnac tu twoich. Bo tak tu juz jest. Kiedy sie tu dostaniesz, nie ma odwrotu. Chociaz nie wiem, po co ktos mialby chciec tam wracac. O ile wiem, jeszcze sie taki nie znalazl.
Zmierzyl Vickersa od stop do glowy, nie mogac powstrzymac smiechu.
— Jestes dosc wymizerowany — stwierdzil. — Chyba nie jadles ostatnio najlepiej.
— Ryby i padlina, ktora znalazlem. No i do tego troche jezyn.
— Gospodyni przygotuje jedzenie. Najesz sie do syta, a te ciuchy wyrzucimy. Dzieci zagrzeja wode, bedziesz mogl sie wykapac. Potem usiadziemy sobie i pogadamy. Bo mamy sporo do obgadania.
Ruszyl przodem, a Vickers podazyl za nim.
Wyszli na skraj pola, na ktorym rosla zielona jeszcze kukurydza.
— Ten tam to moj dom — pokazal palcem Andrews. — Na dnie doliny. Widzisz dym?
— Tak. Masz tez ladne poletko kukurydzy — zauwazyl Vickers.
— Niedawno jeszcze siegala kolan. A tam jest dom Jake'a Smitha. Jak sie przyjrzysz dokladnie, to go zobaczysz. Tuz za grzbietem gorskim widac pola Johna Simmonsa. Mamy tez innych sasiadow, ale nie widac ich z tego miejsca.
Przeszli przez ogrodzenie z siatki i ruszyli przez pole pomiedzy rzadkami kukurydzy.
— Tu jest inaczej niz na Ziemi — tlumaczyl Andrews. Tam pracowalem w fabryce i mieszkalem w chalupie, ktora nadawala sie co najwyzej na hodowle swin. Kiedy zamkneli fabryke, nie mielismy za co zyc. Poszedlem do ludzi od weglowodanow i przez jakis czas dawali nam jesc. Potem jednak wlasciciel domu, w ktorym mieszkalismy, wyrzucil nas na ulice, a ludzie od weglowodanow byli tak mili, ze od razu poszedlem do nich i opowiedzialem, co sie stalo. Oczywiscie nie mialem pojecia, czy moga cos na to poradzic. Chyba nawet nie oczekiwalem, ze mi pomoga, bo juz i tak wiele dla mnie zrobili. Ale byli jedynymi, ktorych znalem i wiedzialem, ze moge sie do nich z tym zwrocic. Wiec poszedlem tam i po dniu albo dwoch pojawil sie u nas jeden z nich opowiadajac o tym miejscu. Oczywiscie nie powiedzial nam wszystkiego, zdradzil tylko, ze zna takie miejsce, gdzie szukaja osadnikow. Powiedzial, ze jest to zupelnie nowe terytorium, gdzie ziemia rozdawana jest wszystkim chetnym. Pomoga mi tu stanac na nogi i zamiast klitki dwa na cztery w cuchnacej kamienicy bede mial moj wlasny dom. Zgodzilem sie. Ostrzegl mnie jeszcze, ze jezeli tam pojedziemy, to nie bedziemy juz mogli wrocic, a ja spytalem, po co mialbym wracac. Stwierdzilem, ze niezaleznie od tego, gdzie to jest, pojedziemy tam, no i oto wlasnie jestesmy.
— I nigdy nie zalowales? — spytal Vickers.
— Zartujesz. To byla najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek nam sie przydarzyla — odparl Andrews. — Swieze powietrze dla dzieciakow, zarcia ile dusza zapragnie i mieszkanie bez wlasciciela, ktory moze cie w kazdej chwili wyrzucic. Nie mamy rachunkow do zaplacenia ani podatkow zerujacych na naszych pensjach. Zupelnie jak w ksiazkach od historii.
— Ksiazkach od historii?
— No, wiesz. Kiedy Ameryka zostala odkryta i osiedlali sie pionierzy. Ziemia do wziecia. Wiecej ziemi, niz ktokolwiek moglby sobie zazyczyc. Poza tym gleba jest tak zyzna, ze wystarczy wetknac w nia jakies nasionko, a natychmiast zbierasz obfity plon. Masz ziemie, na ktorej mozesz sadzic, co ci sie zywnie podoba i drewno, ktore mozna wykorzystac do opalania i budowania. W nocy mozesz wyjsc na dwor, spojrzec w gwiazdziste niebo, a powietrze jest tak czyste, ze az kreci ci sie w nosie, kiedy nim oddychasz.
Andrews odwrocil sie i spojrzal na Vickersa z blaskiem w oczach.
— To byla najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi sie przytrafila — powtorzyl, jakby Vickers chcial z nim polemizowac.
— A ci mutanci — zaczal Vickers — nie mieszaja sie do twojego zycia? Nie sa twoimi nadzorcami?
— Ograniczaja sie do udzielania nam pomocy. Przysylaja robota, ktory pomaga nam w pracy, kiedy potrzebujemy pomocy. Przysylaja robota, ktory mieszka z nami przez dziewiec miesiecy w roku i uczy nasze dzieci. Na kazda rodzine przypada jeden robot-nauczyciel. Niezle, co? Masz wlasnego, prywatnego nauczyciela. Na Ziemi tylko bogacze mogli sobie pozwolic na prywatne lekcje.
— I nie masz nic przeciwko tym mutantom? Nie czujesz sie od nich gorszy? Nie nienawidzisz ich dlatego, ze wiedza wiecej od ciebie?
— Sluchaj — rzekl Asa Andrews — lepiej zeby nikt tutaj nie slyszal takiego gadania. Moga cie powiesic. Kiedy tutaj przyjechalismy, wszystko nam wytlumaczyli. Mielismy lekcje indokt… indoktryn…
— Indoktrynacji.
— Wlasnie. Wszystko nam opowiedzieli. Wyjasnili, jakie panuja tu zasady.
— Na przyklad nie wolno posiadac broni palnej — zgadl Vickers.
— Na przyklad — zgodzil sie Andrews. — Skad wiedziales?
— Polujesz z lukiem.
— Kolejna zasada brzmi, ze jesli sie z kims poklocisz i nie mozecie rozstrzygnac kwestii w ugodowy sposob, musicie isc do Duzego Domu i pozwolic mutantom zadecydowac. A jesli zachorujesz, musisz natychmiast powiadomic ich o tym, zeby mogli przyslac ci doktora i wszystko, czego ci potrzeba. Wiekszosc zasad jest ustanowionych dla naszego dobra.
— A co z praca?
— Praca?
— Musisz chyba jakos zarabiac, nie?