maszynami z wlasnym napedem.
Niektore z maszyn potrafil nawet zidentyfikowac, wiekszosc jednak nie kojarzyla mu sie z niczym. Zauwazyl urzadzenie transportujace ladunek drewna zakleszczony w jego wnetrzu oraz wielki dzwig ze stalowymi szczekami sluzacymi do scinania drzew, poruszajacy sie z predkoscia trzydziestu mil na godzine. Inne urzadzenia wygladaly jak mechaniczne zmory z sennego koszmaru, a kazde z nich uwijalo sie jak w ukropie, jakby strasznie sie dokads spieszylo.
Znalazl uliczke, a jesli nie uliczke, to w kazdym razie pusta przestrzen pomiedzy dwoma budynkami i zaczal nia isc, trzymajac sie blizej jednej strony, gdyz spacer srodkiem mogl skonczyc sie fatalnie ze wzgledu na pedzace maszyny.
Doszedl do wejscia jednego z budynkow, z ktorego prowadzila rampa dochodzaca do uliczki. Ostroznie wszedl na rampe i zajrzal do srodka. Wnetrze bylo oswietlone, chociaz Vickers nie mogl dojrzec, skad dochodzi swiatlo. Widzial dlugie rzedy ciezko pracujacych maszyn. Nie uslyszal jednak zadnego halasu, wokol panowala cisza, jesli nie liczyc metalowego chrzestu maszyn pedzacych w poblizu budynkow.
Zszedl z rampy i poszedl dalej uliczka, trzymajac sie sciany budynku, az doszedl wreszcie do ladowiska, skad startowaly kontenery.
Patrzyl, jak maszyny laduja i wyladowuja towar, wielkie poklady jasnego, swiezo scietego drewna, ktore natychmiast chwytane bylo przez maszyny transportujace i rozprowadzane we wszystkich kierunkach; ogromne zwaly rudy, prawdopodobnie zelaznej, lapaly w szczeki inne maszyny transportujace, ktore wygladaly jak pelikany.
Po rozladunku kontener startowal. Bez najmniejszego halasu, jakby wiatr sam unosil go wysoko w powietrze.
Latajace maszyny przybywaly bez przerwy, wyladowujac kolejne partie towarow, ktory natychmiast byl rozparcelowywany. Nic sie nie marnowalo. Do czasu gdy maszyna unosila sie w powietrze, ladunek, ktory przywiozla, byl juz daleko.
Zupelnie jak ludzie, pomyslal Vickers. Te maszyny zachowuja sie zupelnie jak ludzie. Ich praca nie jest automatyczna, kazda operacja musiala byc wykonana w okreslonym miejscu i w odpowiednim czasie, a przeciez prawie kazdy statek ladowal gdzie indziej, a poza tym odstepy pomiedzy kolejnymi ladowaniami nie byly regularne. Za kazdym razem jednak, gdy statek ladowal, w okolicy znajdowala sie odpowiednia maszyna transportujaca, ktora mogla zajac sie ladunkiem.
Jak istoty inteligentne, pomyslal Vickers. Widzial jednak dokladnie, czym sa. Robotami, sposrod ktorych kazdy mial przewidziane inne zadanie. Nie jak roboty czlekoksztaltne z ksiazek fantastycznych, ale praktyczne maszyny wyposazone w inteligencje.
Slonce zaszlo i Vickers stojac w rogu ladowiska spojrzal na wiezyczki skierowane w kierunku zachodnim. Zauwazyl, ze dyski obracaja sie powoli na wschod, w oczekiwaniu na slonce, ktore wzejdzie nastepnego dnia.
Energia sloneczna, domyslil sie Vickers. Gdzie slyszal juz o energii slonecznej? Oczywiscie w domach mutantow! Ten maly sprzedawca tlumaczyl jemu i Ann, w jaki sposob, posiadajac baterie sloneczna, mozna obyc sie bez platnych, publicznych zrodel energii.
No i znowu spotkal sie z energia sloneczna. Spotkal tutaj rowniez maszyny poruszajace sie bez najmniejszego halasu. jak wieczny samochod, ktory sie nie zuzywal, ale trwal przez wiele pokolen.
Maszyny nie zwracaly na niego najmniejszej uwagi. Zupelnie jakby go nie dostrzegly, nie wyczuwaly jego obecnosci. Zadna z nich ani na chwile nie zatrzymala sie przejezdzajac obok niego, zadna nie zboczyla z kursu w jego kierunku. Zadna takze nie starala sie go w jakis sposob odstraszyc.
Wraz z zachodem slonca teren zostal oswietlony, ale i tym razem Vickers nie mogl zlokalizowac zrodla swiatla. Nadejscie nocy bynajmniej nie wstrzymalo pracy. Latajace wagoniki, wielkie, prostokatne, przypominajace kontenery, wciaz nadlatywaly, rozladowywaly sie i odlatywaly. Maszyny naziemne uprzataly ladunek. Dlugie rzedy urzadzen wewnatrz budynkow bezszelestnie kontynuowaly prace.
Czyzby latajace kontenery tez byly robotami? Najwyrazniej tak.
Zastanawial sie nad tym, kiedy tak stal przy scianie budynku i trzymal sie na uboczu.
Znalazl ogromna platforme zaladunkowa, gdzie pietrzyly sie skrzynie przywozone tu przez maszyny i zaladowywane potem na latajace kontenery, ktore unosily je w nieznanym kierunku. Podszedl blizej do platformy i przyjrzal sie dokladniej niektorym skrzyniom starajac sie wybadac, co tez kryje sie w ich srodku, ale jedynymi napisami, jakie na nich odnalazl, byly ciagi skladajace sie z liter i cyfr. Pomyslal, ze moglby sprobowac otworzyc ktoras ze skrzyn, ale nie mial przy sobie odpowiednich narzedzi. Poza tym nieco sie obawial, bo o ile w tej chwili maszyny nie zwracaly na niego uwagi, sytuacja mogla zmienic sie diametralnie, jesli zacznie ingerowac w ich prace.
Pare godzin pozniej dotarl na drugi skraj obszaru fabryki. Wyszedl poza jej teren, po czym odwrocil sie i popatrzyl. Ujrzal emanujace dziwnym swiatlem budynki i wyczul panujaca w nich krzatanine.
Patrzyl tak i rozmyslal, co sie tam produkuje. Wydawalo mu sie, ze nietrudno to zgadnac. Prawdopodobnie maszynki do go lenia i zapalniczki. Moze takze zarowki, domy i wieczne samochody. Byc moze wszystko razem.
Bo byl pewien, ze jest to fabryka, a przynajmniej jedna z fabryk, ktore Crawford i jego Polnocnoamerykanskie Biuro Badan starali sie bez powodzenia odnalezc.
Nic dziwnego, ze im sie nie udalo, stwierdzil.
32
Poznym popoludniem doszedl do rzeki. Rzeka usiana byla pokrytymi drzewami i winorosla wysepkami z wydmami i ruchomymi piaskami. Pomyslal, ze moze to byc rzeka Wisconsin, laczaca sie w dolnym biegu z Mississippi. A jesli tak bylo, to wiedzial, dokad idzie. Stad pozostalo mu juz niewiele drogi.
Ogarnal go teraz strach, ze nie odnajdzie tego, co szuka. Ze w tym swiecie nie ma domu Prestonow. Ze znalazl sie na dziwnej Ziemi, gdzie nie ma ludzi, sa tylko roboty. Napotkal skomplikowana cywilizacje robotow, w ktorej czlowiek nie odgrywal zadnej roli. W fabryce nie pracowal ani jeden czlowiek, tego byl pewien, bo zaklad byl calkowicie samowystarczalny. Nie potrzebowal ani rak, ani mozgu czlowieka.
Kiedy zgasly ostatnie swiatla dnia, rozbil oboz na brzegu rzeki i zanim poszedl spac, dlugo siedzial wpatrujac sie w lustrzana powierzchnie oswietlonej ksiezycem rzeki i czul przemozna samotnosc, jakiej dotad nie zaznal.
Kiedy nadejdzie ranek, ruszy dalej. Mial zamiar dojsc do miejsca, w ktorym powinien stac dom Prestonow. Ale co zrobi, jesli nic tam nie znajdzie?
Nie myslal o tym. Nie chcial o tym myslec. W koncu poszedl spac.
Rano zszedl nad rzeke i przyjrzal sie jej urwistemu, poludniowemu brzegowi. Wyglad skal pozwalal mu sadzic, ze wie, gdzie jest.
Poszedl wzdluz rzeki i w koncu dotarl do wielkiego urwiska skalnego znajdujacego sie u zbiegu dwoch rzek. Zobaczyl cienka fioletowa linie skalistego brzegu wiekszej rzeki, wdrapal sie wiec na jedna z pobliskich skal i dostrzegl doline, ktorej szukal.
Tej nocy rozbil oboz w dolinie, a nastepnego ranka, idac dalej, dotarl do kolejnej rozleglej doliny, ktora powinna go doprowadzic do domu Prestonow.
Byl w polowie jej dlugosci, kiedy stwierdzil, ze ja poznaje, chociaz juz wczesniej tu i owdzie widzial formacje skal i kepy drzew, ktore wydawaly mu sie znajome.
Wzbierala w nim nadzieje, a potem pewnosc, ze znalazl sie na znanym sobie terenie.
Przed soba mial zaczarowana doline, ktora szedl dwadziescia lat temu!
A teraz, pomyslal, przekonamy sie, czy dom tez tutaj jest. Poczul oslabienie i przerazenie na sama mysl, ze moze nie znalezc domu, ze dojdzie do konca doliny i zobaczy puste miejsce, w ktorym powinien stac dom Prestonow. Jesli tak sie stanie, utraci ostatnia nadzieje, bedzie rozbitkiem z daleka od swej znanej, ukochanej Ziemi.
Znalazl sciezke i poszedl nia. Wiatr pochylal wysoka trawe przypominajaca grzywacze z bialymi czapami piany. Dostrzegl kepy dzikich jabloni, ktore nie kwitly, bo pora byla juz zbyt pozna. Ucieszyl sie: to jednak te same