takie niedopatrzenie z mojej strony. Wada tych wysp jest to, ze czlowiek sie rozleniwia. Nazywam sie Davis, jestem wlascicielem przystani dla lodzi. Witam na Taiohae.
— Milo mi.
— Alez cala przyjemnosc po mojej stronie. Chcialbym jeszcze raz podziekowac za to, ze odpowiedzial pan na moje ogloszenie. Na takiego mistrza w projektowaniu lodzi czekalem juz od dawna. Prawde mowiac, nie spodziewalem sie, ze czlowieka o tak rzadko spotykanych kwalifikacjach zainteresuje moje ogloszenie.
— Hmm — powiedzial Blaine, mile zaskoczony kompleksowoscia dzialania Orca.
— Niewielu ludzi zna sztuke budowy lodzi z dwudziestego wieku — stwierdzil smutno Davis. — Obejrzal pan juz wyspe?
— Po trosze.
— Zostanie pan? — zapytal z niepokojem. — Nie ma pan pojecia, jak trudno znalezc dobrego konstruktora, ktory zgodzilby sie zamieszkac w tym odcietym od swiata rejonie. Wie pan, gdzie indziej placa jest wyzsza i wiecej jest rozrywek. Ale Taiohae tez ma swoje uroki.
— Znudzilem sie juz wielkoswiatowym zyciem — powiedzial Blaine, usmiechajac sie z lekka. — Nie mam zamiaru tak szybko stad wyjechac.
— Wspaniale! — krzyknal Davis. — Nie musi pan od razu przychodzic do pracy. Niech pan troche odpocznie, rozejrzy sie po okolicy. Prosze, to klucze do pana domu, ktory znajduje sie na ulicy Temetiu — tam w gorze, pod numerem pierwszym. Czy wskazac panu droge?
— Dziekuje, poradze sobie.
— To ja jestem panu wdzieczny. Wpadne jutro, gdy juz pan sie zadomowi. Jesli bedzie pan mial ochote, to zapoznam pana z kilkoma ludzmi stad. Zona burmistrza organizuje w czwartek lub w piatek przyjecie… Niewazne, dowiem sie kiedy i powiadomie pana.
Pozegnali sie i Blaine podazyl w gore ulica Temetiu.
Dotarl do swojego domu, ktory okazal sie malym, swiezo odnowionym bungalowem, z oknami wychodzacymi na trzy zatoki, wcinajace sie w poludniowa czesc wyspy. Przez kilka minut podziwial krajobraz, potem podszedl do drzwi. Nie byly zamkniete, wszedl do srodka.
— Najwyzszy czas, abys wreszcie przyszedl.
Spojrzal, nie wierzac wlasnym oczom.
— Marie!
Byla taka jak zawsze. Sliczna, szczupla i chlodna jak dawniej. Byla czyms zdenerwowana. Mowila szybko, unikajac jego spojrzenia.
— Myslalam, ze dobrze bedzie, jesli przygotuje grunt przed twoim przybyciem. Jestem tutaj od dwoch dni. Spotkales juz pana Davisa? Wyglada na milego czlowieczka.
— Marie…
— Powiedzialam mu, ze jestesmy para narzeczonych. Mam nadzieje, ze nie urazilam tym ciebie. Musialam przeciez znalezc jakis powod swojego pobytu tutaj. Powiedzialam, ze przybylam wczesniej, aby zrobic ci niespodzianke. Pan Davis byl, oczywiscie, zachwycony. Tak bardzo pragnie, aby jego mistrz osiedlil sie tutaj na stale. Gniewasz sie, Tom? Zawsze mozemy powiedziec, ze sie poklocilismy…
Blaine wzial ja w ramiona.
— Nie mam zamiaru zrywac zareczyn. Kocham ciebie.
— To dosc dziwne.
— Bardzo dziwne. Moge przysiac, ze jego broda nie byla prawdziwa.
— Nie?
— Wygladala na sztuczna. Zreszta caly wygladal sztucznie i powloczyl nogami.
— Powiedzial, jak sie nazywa?
— Smith. Tom, gdzie idziesz?
— Musze natychmiast isc do domu. Wyjasnie ci wszystko pozniej.
Szedl pelen niepokoju. Najwyrazniej Smith przypomnial sobie, kim jest i czego od niego oczekuje. Wrocil — tak jak obiecywal — aby mu o tym powiedziec.
32
Marie wymogla na nim, aby do slubu mieszkali oddzielnie. Blaine chcial, by byla to cicha ceremonia, ale ku jego zdumieniu Marie zazyczyla sobie inaczej. Tak tez sie stalo w pewna sloneczna niedziele.
Pan Davis pozyczyl im maly kuter, ktorym poplyneli na Tahiti, by tam spedzic miodowy miesiac.
Blaine mial wrazenie, ze przezywa cudowny sen. Plyneli po morzu, widzieli zanurzajacy sie w wodzie ksiezyc. Po jakims czasie z czarnej chmury wylonilo sie slonce. Potem powoli wznioslo sie nad horyzont i po minieciu zenitu opadlo ku morzu, zamieniajac go w polyskliwa mase brazu. Zatrzymali sie w lagunie Papeete i obejrzeli gory Moorei, plonace w zachodzacym sloncu — bardziej tajemnicze niz te na Ksiezycu. Przypomnial sobie wieczor w Chesapeake, wypelniony marzeniami o poludniowych wyspach…
Po zwiedzeniu Tahiti wrocili do domu. Marie zajela sie gospodarstwem, a Blaine rozpoczal prace u Davisa.
Przez kilka najblizszych tygodni z niepokojem sledzili nowojorska prase, usilujac wykryc, co zamierzaja ludzie z Rexa. Ale nie poswiecono mu ani slowa, doszli wiec do wniosku, ze sprawe mozna uwazac za niebyla. Mimo to z ulga przeczytali w dwa miesiace pozniej, ze polowanie na Blaine’a zostalo odwolane.
Praca Blaine’a byla interesujaca i roznorodna. Wciaz trafialy sie lodzie wymagajace naprawy. Zaprojektowal takze kilka dzonek i szkuner.
Zajmowal sie praca biurowa. Napisal tez kilka artykulow do miejscowej prasy. Po ich opublikowaniu przybylo im klientow. Wkrotce wiec Blaine przejal cala robote zwiazana z reklama.
Jego praca coraz bardziej przypominala te, ktora wykonywal jako mlodszy konstruktor jachtow. Ale juz sie tym nie przejmowal. Widocznie taki rodzaj pracy byl jego przeznaczeniem. Zaakceptowal ten fakt.
Jego zycie sie unormowalo. W dni robocze przebywal w pracy i w swoim bialym domku, a w soboty chodzili do kina i jezdzili na krotkie wycieczki po okolicy. Bywali u burmistrza i grywali w karty w klubie jachtowym. Zaczal sie juz przyzwyczajac do mysli, ze wreszcie osiagnal upragniony spokoj.
Wtedy wlasnie, po czterech miesiacach od chwili przybycia na wyspe, znow dal o sobie znac zewnetrzny swiat.
Obudzil sie, jak zwykle, wczesnym rankiem. Po sniadaniu pocalowal Marie na pozegnanie i poszedl do pracy. Po drodze rozmyslal o problemach, wymagajacych szybkiego zalatwienia. Nalezalo naprawic pewna lodz, ktora wpadla na podwodne skaly. Zdaje sie, ze wymagala wymiany czesci szkieletu, ale nalezy to zbadac dokladnie.
Wlasnie sprawdzal stan lodzi, gdy podszedl do niego pan Davis.
— Tom — powiedzial — jakis czlowiek pytal o ciebie. Czy spotkales sie z nim?
— Nie. Kto to byl?
— Jakis obcy, przybyl wlasnie parowcem. Powiedzialem mu, ze ciebie nie ma, a on na to, ze poczeka na ciebie w domu.
— Jak wygladal? — zapytal Blaine, czujac, ze serce podchodzi mu do gardla.
Davis spowaznial.
— Prawde mowiac, troche dziwnie. Byl mniej wiecej twojego wzrostu, szczuply. Nosil brode. Takich ludzi