troszke wiecej smaru.
Na jego ramie opadla ciezka dlon. Dennis niecierpliwie machnal reka.
— Jeszcze chwileczke, prosze — rzucil. — Za sekunde bede wolny.
Muskularna dlon zacisnela sie mocniej i szarpnieciem odwrocila go o sto osiemdziesiat stopni. Dennis spojrzal w gore, mrugajac nic me rozumiejacymi oczyma.
Stal nad nim bardzo duzy mezczyzna w stroju, ktory bez watpienia byl swego rodzaju mundurem. Na jego twarzy malowalo sie przedziwne polaczenie zdziwienia i rodzacej sie furii.
W poblizu stali trzej inni zolnierze, usmiechajac sie szeroko. — Dobrze mowi, Gil’m, zostaw go! — powiedzial jeden z nich ironicznie. — Nie widzisz, ze jest zajety? ! Drugi ze straznikow, pociagajacy piwo z wysokiego kufla, ’ parsknal, opluwajac kolege, potem zakrztusil sie i rozkaslal. Gil’m poczerwienial. Zebral w garsci pole kurtki, ktora Dennis mial na sobie i podniosl go na rowne nogi. W prawej rece trzymal dwumetrowej wysokosci drag, zakonczony blyszczacym ostrzem, podobnym do tego, w jakie wyposazone sa l halabardy. W magnetyczny sposob przyciagalo ono wzrok Dennisa. Sprawialo wrazenie dostatecznie ostrego, zeby z rowna latwoscia przecinac papier i kosci.
Nie odwracajac sie ani nie odrywajac wzroku od Dennisa, Gil’m powiedzial do jednego ze swych rozbawionych kolegow:
— Fed’r, potrzymaj no moj tener. Nie bede psul jego zuzycia, zabijajac takie rzadkie gowno jak ten tu Zusliczek. Starcza mi gole rece.
Straznik, ciagle szczerzac zeby, podszedl i przejal bron z dloni Gil’ma. Olbrzym zacisnal jeszcze mocniej podobne do parowek paluchy, wzmacniajac chwyt na kurtce Dennisa.
„Oj, niedobrze”. Dennis otrzasnal sie juz czesciowo z oglupiajacego transu. Zaczynal rozumiec paskudna sytuacje, w jaka z wlasnej winy sie wpakowal.
Przede wszystkim mogl stracic okazje do wygloszenia przemowy, ktora starannie przygotowal z mysla o pierwszym spotkaniu z miejscowymi wladzami. Postanowil natychmiast naprawic swoje zaniedbanie.
— Wybacz mi, prosze, szlachetny panie! Nie mialem pojecia, ze znalazlem sie juz u bram waszego cudownego miasta! Jestem, widzisz, cudzoziemcem z bardzo odleglego kraju. Przybylem tu, zeby spotkac sie z waszymi filozofami i przedyskutowac z nimi kwestie o ogromnym znaczeniu. Na przyklad ten wasz wspanialy smar. Czy wiesz, panie, ze… Aj!
W trakcie tej przemowy twarz zolnierza w sposob zadziwiajacy spurpurowiala. Bez watpienia moglo to znaczyc, ze Dennis nie wybral najbardziej odpowiedniego do sytuacji sposobu nawiazania kontaktu. Zdazyl sie jednak uchylic, gdy piesc jak bochen chleba przeciela powietrze w miejscu, w ktorym przed chwila znajdowal sie jego nos.
Twarz straznika byla odlegla nie wiecej niz o pol metra od jego twarzy. Oddech Gil’ma dostarczal wrazen, o ktorych mozna by pisac tomy.
— No, dalej, Gil’m! Nie potrafisz przylozyc malemu Zusliczkowi? — Spodziewajac sie dobrej zabawy, nadciagnela niemal cala zmiana strazy, porzuciwszy posterunek przy odleglej o kilkanascie metrow bramie. Straznicy smiali sie halasliwie i w pewnej chwili Dennis uslyszal, ze jeden z nich proponuje zaklad o to, jak daleko pofrunie jego, Dennisa, glowa, gdy Gil’m uderzy nieco celniej.
Cywile z karawany cofneli sie, spogladajac strachliwie.
— Stoj spokojnie, lachu — warknal Gil’m. Cofnal piesc, przymierzajac sie do ciosu. Tym razem celowal starannie, delektujac sie chwila. Jego twarz przybrala wyraz skupienia i radosnego wyczekiwania.
„On chyba rzeczywiscie nie zartuje” — pomyslal Dennis.
Spojrzal na straznika… na owlosiona dlon, zacisnieta na kurtce. Nie bylo czasu, zeby siegnac po pistolet — niewiele by zreszta pomoglo rozpoczynanie wizyty w miescie od wyrzniecia czlonkow lokalnej strazy.
Dennis uswiadomil sobie jednak, ze w lewej dloni trzyma niewielka, otwarta buteleczke na probki.
Niemal bez zastanowienia wylal jej zawartosc na trzymajaca kurtke, miesista lape.
Olbrzym znieruchomial i spojrzal na niego, zdumiony tak niekonwencjonalnym sposobem obrony. Po chwilowym zastanowieniu uznal, ze wcale mu sie to nie podoba. Znowu warknal i uderzyl… Dennis zas wysliznal sie z jego dloni jak oselka masla. Piesc zolnierza gwizdnela mu nad glowa, po drodze lekko muskajac wlosy.
Gil’m wbil tepe spojrzenie w swoja lewa dlon — teraz pusta, za to pokryta cienka blonka blyszczacej cieczy.
— Hej! — powiedzial obrazonym tonem. Odwrocil sie dostatecznie szybko, zeby zobaczyc, jak jego ofiara przebiega brame i znika w miescie.
Dennis zdecydowanie wolalby po raz pierwszy zwiedzac to miasto w nieco bardziej spokojny sposob.
Za jego plecami, przy bramie, wybuchl tumult. Poczatkowe rozbawienie ludzi z karawany rozmylo sie w przeklenstwach i wrzaskach, gdy straznicy wkroczyli w tlum z kijami.
Dennis nie tracil czasu na obserwowanie bojki. Przecwalowal przez piekny, ozdobny most, spinajacy brzegi kanalu. Przechodnie spogladali ze zdumieniem, jak gnal, kluczac pomiedzy wesolo wymalowanymi straganami i uskakujac na boki przed sprzedawcami i ich klientami. Okrzyki i nawolywania straznikow podazaly za nim w bardzo niewielkiej odleglosci. Na szczescie wiekszosc mieszczan w obawie przed wplataniem sie w niemila sytuacje natychmiast odwracala glowy.
Przebiegl tuz obok ulicznego zonglera, uchylajac sie przed spadajacymi maczugami i skrecil w uliczke za straganem cukiernika.
Uslyszal dudniace po niedalekim moscie buty, chwile pozniej wrzaski, gdy straznicy potykali sie o bezradnego zonglera i jego maczugi. Biegl dalej, kluczac po splatanych ulicach i zaulkach.
Budynki miasta Zuslik byly podobnymi do zikkuratow wysokosciowcami, niekiedy nawet kilkunastopietrowymi. Wszystkie mialy te sama, przypominajaca tort weselny architekture. Waskie uliczki miedzy nimi byly labiryntem jak polityka miedzywydzialowa w Instytucie Saharanskim.
Dennis zatrzymal sie w pustym zaulku, zeby przeczekac kolke w boku. Nie bylo latwo uciekac z ciezkim plecakiem na ramionach. Gdy w koncu mial juz ruszyc dalej, uslyszal przeklenstwa, wykrzykiwane znajomym od kilku minut glosem.
— …spalic cale to pieprzone miasto na popiol! Mowicie, ze zaden z was nie widzial tego gnojka? Ani tych bydlakow, ktorzy obrobili nasza straznice, gdy bylismy odwroceni? Nikt nic nie widzial? Przeklete Zusliczki! Jedna banda zlodziei! A ja wam mowie, ze kilka uderzen biczem potrafi pieknie odswiezyc pamiec!
Dennis wycofal sie w glab zaulka. Jedno bylo pewne — bedzie musial jakos pozbyc sie plecaka. Znalazl ocienione miejsce, odpial pasy plecaka i pozwolil mu opasc na ziemie. Kleknal i z jednego z pasow zdjal przymocowany don pakiet z rzeczami pierwszej potrzeby. Potem rozejrzal sie za miejscem, w ktorym moglby ukryc plecak.
Uliczka byla pelna najrozniejszych smieci, ale niestety me bylo tu niczego, co nadawaloby sie na w miare bezpieczna kryjowke.
Parter budynku, przy ktorym Dennis stal, mial niewiele ponad dwa metry wysokosci. Pierwsze pietro bylo wyzsze o metr czy dwa, dzieki czemu dach parteru tworzyl wokol niego cos w rodzaju parapetu. Dennis zrobil kilka krokow do tylu i okreciwszy sie wrzucil tam plecak. Potem cofnal sie jeszcze dalej, wzial krotki rozbieg i podskoczyl, chwytajac krawedz dachu.
Odchylil prawa noge w tyl, chcac ja zarzucic obok dloni, lecz w tej samej chwili poczul, ze traci pewnosc chwytu. Zapomnial o warstewce smaru z san, ktora ciagle pokrywala palce jego prawej dloni. Dlon zeslizgnela sie i Dennis spadl ciezko na ziemie.
Bardzo chcialby polezec sobie chwile, pojekujac z cicha, ale nie bylo na to czasu. Podniosl sie niepewnie na nogi, zdecydowany podjac nastepna probe.
I wtedy uslyszal za soba kroki.
Odwrocil sie gwaltownie i zobaczyl, ze w uliczke, nie dalej niz dziesiec metrow od niego, wchodzi Gil’m Straznik, usmiechajac sie radosnie i trzymajac wysoko przed soba nieprzyjemnie polyskujaca halabarde.
Zauwazyl, ze Gil’m w ogole nie uzywa swej lewej dloni i domyslil sie, ze ciagle jest ona pokryta smarem. Ta ciecz byla naprawde zdradziecka.
Szybkim ruchem rozpial kabure, wyciagnal z niej pistolet i skierowal go w strone straznika.
— No dobra, Gil’m — powiedzial — zatrzymaj sie tam, gdzie jestes. Nie chcialbym zrobic ci krzywdy.
Zolnierz szedl naprzod, zupelnie niezrazony i usmiechal sie szczesliwie, najpewniej w przewidywaniu tej radosnej chwili, gdy rozetnie Dennisa na pol.