sie na podloge, patrzac na niego szeroko rozwartymi oczyma.
Potrzasajac dretwo glowa, Dennis wstal i powloczac nogami, wyszedl na zewnatrz. Zamrugal oslepiony jasnym swiatlem. Przeszedl niepewnym krokiem obok kilku grup pracujacych mezczyzn — wszyscy ubrani byli w wiezienne lachmany — az dotarl do miejsca, w ktorym zewnetrzna palisada stykala sie z blyszczacym murem zamku.
Lewa dlonia dotknal szorstkich, z grubsza tylko obrobionych pni drzew, ktore, uszczelnione glina czy wrecz blotem, tworzyly palisade. Prawa dlonia poklepal mur zamkowy — sliska, twarda jak metal powierzchnie, polyskujaca i polprzezroczysta jak ogromny, lekko brazowy kamien polszlachetny lub jak wypolerowana kora gigantycznego, skamienialego drzewa.
Uslyszal, ze ktos do niego podchodzi. Obejrzal sie i zobaczyl Tetha, ktoremu teraz towarzyszyli dwaj inni wiezniowie, z ciekawoscia przygladajacy sie przybyszowi.
— Kiedy byla wojna? — spytal Dennis cicho, nie odwracajac sie do nich.
Spojrzeli po sobie. Odpowiedzial jeden z nieznajomych, wysoki, potezny mezczyzna.
— Hmm, o ktorej wojnie mowisz, czlowieku? Jest ich bardzo duzo, caly czas. O tej, podczas ktorej tatus barona wykopal stad starego ksiecia? Czy o tych klopotach, ktore Kremer ma z krolem…?
Dennis odwrocil sie i wrzasnal:
— O Wielkiej Wojnie, idioci! O tej, ktora zniszczyla waszych przodkow! O tej, ktora cofnela was w rozwoju i zmusila do zycia z pozostalosci po waszych praojcach… z ich samosmarujacych sie drog… z ich niezniszczalnych chusteczek do nosa!
Podniosl dlon ku pulsujacej bolem glowie. Teth i dwaj pozostali wiezniowie zaczeli cos szeptac do siebie.
W koncu niski, smagly mezczyzna o bardzo czarnej brodzie wzruszyl ramionami i powiedzial:
— Nie mamy pojecia, o czym ty mowisz, czlowieku. Mamy teraz lepsze rzeczy niz mieli wszyscy nasi przodkowie. A nasi wnukowie beda mieli lepsze niz my. To sie nazywa postep. Nie slyszales nigdy o postepie? Przybyles skads, gdzie jest kult przodkow albo cos rownie zacofanego?
Sprawial wrazenie szczerze zainteresowanego. Dennis jeknal cicho z desperacji i powlokl sie dalej, ciagnac za soba coraz bardziej powiekszajace sie towarzystwo.
Minal wiezniow pracujacych w ogrodku warzywnym. Staranne grzadki zielonych sadzonek wygladaly zupelnie normalnie. Jednak narzedzia, ktorych uzywali ogrodnicy, byly z gatunku „krzemien i galaz”, takie same, jakie widzial w domu Tomosha Sigela. Wyciagnal palec w strone motyk i grabi.
— Te narzedzia sa nowe, tak? — spytal Tetha.
Stary czlowiek wzruszyl ramionami.
— Tak wlasnie myslalem! Wszystko, co jest nowe, to prymityw, niewiele lepszy od dragow i kamieni, podczas gdy bogaci gromadza najlepsze pozostalosci po starozytnej…
— Och — przerwal mu niski, ciemny mezczyzna — te narzedzia przeznaczone sa wlasnie dla bogatych, czlowieku.
Dennis wyrwal krzemienna motyke z rak pracujacego w poblizu ogrodnika i zaczal nia wymachiwac niskiemu mezczyznie pod nosem.
— Te? Dla bogatych? W tak wyraznie hierarchicznym spoleczenstwie jak wasze? Te narzedzia sa niezdarne, prymitywne, barbarzynskie, niewydajne…
— Sluchaj, robie, co moge! — zaprotestowal otyly ogrodnik, ktoremu Dennis zabral motyke. — Na niebiosa, dopiero co zaczalem nad nimi pracowac! Beda sie poprawiac! Prawda, chlopaki? — spytal placzliwym tonem. Pozostali wiezniowie zamruczeli potwierdzajaco, najwyrazniej dochodzac do wniosku, ze Dennis ma sklonnosc do znecania sie nad slabszymi.
Dennis potrzasnal glowa, zupelnie nic nie rozumiejac. Przeciez na temat ogrodnika nie powiedzial ani slowa. Dlaczego ten facet potraktowal jego wypowiedz jak wycieczke osobista pod swoim adresem?
Rozejrzal sie za jakims innym przykladem, za czymkolwiek, co by mu pozwolilo przebic w tych ludziach skorupe niezrozumienia. Na przeciwleglym krancu dziedzinca zauwazyl grupe mezczyzn. Nie byli oni ubrani jak wszyscy pozostali — w szorstkie, recznie tkane plotna. Mieli na sobie piekne stroje o jaskrawych, bardzo przyjemnych dla oka barwach, polyskujace w przedwieczornym swietle.
Wyraznie bez entuzjazmu cwiczyli fechtunek, jednak zamiast mieczy uzywali drewnianych kolkow. Obok, przygladajac sie im, snulo sie kilku straznikow.
Dennis nie mial pojecia, dlaczego ci arystokraci i ich straznicy znajduja sie wlasnie tutaj, na wieziennym podworcu, skorzystal jednak z narzucajacego sie przykladu.
— Tam! — powiedzial, wskazujac palcem. — Ubrania ktore nosza ci ludzie, sa stare, tak?
Zebrani wokol Dennisa wiezniowie skineli glowami, jakkolwiek teraz juz troche mniej przyjacielsko.
— Zostaly wiec wykonane przez waszych przodkow, mam racje?
Niski, ciemny mezczyzna wzruszyl ramionami.
— Sadze, ze mozna tak powiedziec. I co z tego? Nie jest wazne, kto wykonal cokolwiek. Liczy sie tylko to, zeby stale to cos ulepszac!
Czy ci ludzie sa slepi na historie? Czy ta masakra, ktora zniszczyla wspaniala nauke tego swiata, zostawila w nich taki uraz, ze teraz odwracaja sie plecami do prawdy?
Dennis zdecydowanym krokiem przeszedl w poblize miejsca, w ktorym fechtowali dandysi. Znudzony straznik spod muru podniosl na niego wzrok, potem wrocil do drzemki.
Dennis zaczynal byc juz naprawde zdenerwowany.
— Nie zaprzeczycie chyba — krzyknal do podazajacych za nim wiezniow — ze arystokraci dostaja rzeczy najlepsze, ktore przypadkowo sa rowniez najstarsze, co?
— No pewnie, ze nie…
— I ci oto arystokraci nosza tylko stare ubrania. Tak? Tlum ryknal smiechem. Nawet kilku z jaskrawo ubranych mezczyzn przerwalo udawany fechtunek i usmiechnelo sie szeroko. Stary Teth wyszczerzyl do Dennisa resztki uzebienia.
— Oni nie sa ludzmi bogatymi, Dennis. To biedni wiezniowie jak my wszyscy. Po prostu sa zbudowani jak ktorys z przyjaciol czy krewnych barona. Jezeli mozesz nosic ubrania bogatego czlowieka, to bedziesz je nosil, bez wzgledu na to, czy tego chcesz czy nie! — To zabrzmialo niemal jak aforyzm.
Dennis potrzasnal glowa. Jego podswiadomosc wiercila i dobijala, wyraznie starajac sie cos mu powiedziec.
— Wtracenie do wiezienia za to, ze ktos jest „zbudowany dokladnie tak samo” jak baron… Ciotka Tomosha Sigela powiedziala, ze to wlasnie przydarzylo sie jego ojcu… — Ktos w poblizu sapnal ze zdumienia, lecz Dennis kontynuowal przemowe do siebie samego, mowiac coraz szybciej i szybciej — Bogaci zmuszaja biednych do ciaglego noszenia swoich paradnych strojow… nie niszczy ich to jednak, nie przecieraja sie i nie dra… Natomiast…
Ktos obok niego mowil cos natarczywym tonem, jednak umysl Dennisa byl calkowicie wypelniony, nie bylo w nim miejsca na przyjmowanie zadnych zewnetrznych bodzcow. Dennis szedl przed siebie, zupelnie nie zwracajac uwagi na to, gdzie idzie. Ludzie rozstepowali sie przed nim, jak zwykli to czynic przed swietymi lub szalencami.
— Nie, ubrania sie nie niszcza — mamrotal — poniewaz czlowiek bogaty znajduje kogos, kto jest zbudowany dokladnie tak jak on… i kto je bez przerwy nosi, zeby…
— Przepraszam pana, pan chyba powiedzial cos o…
— …zeby je… zuzywac! — Glowa Dennisa pulsowala bolem. — Zuzywac! — powtorzyl i przycisnal dlonie do czola, jakby chcial uratowac swoj umysl przed wkradajacym sie don szalenstwem.
— …pan chyba powiedzial cos o Tomoshu Sigelu?
Dennis podniosl wzrok i ujrzal wysokiego mezczyzne o poteznych ramionach, ubranego we wspanialy, magnacki stroj — chociaz, jak juz wiedzial, byl to taki sam wiezien jak wszyscy wokol. W jego twarzy bylo cos znajomego. Jednak Dennis mial zbyt zajeta glowe, zeby obdarzyc go czyms wiecej niz tylko przelotna mysla.
— Bernald Brady! — krzyknal, uderzajac piescia w dlon. — Mowil, ze w tym swiecie prawa fizyki dzialaja troszeczke inaczej. Cos na temat robotow, ktore wraz z uplywem czasu dzialaly coraz efektywniej…
Przesunal dlonmi po swej kurtce i spodniach, wyczuwajac schowane w nich przedmioty. Straznicy zabrali mu pas i sakwe, jednak zostawili w spokoju zawartosc kieszeni.
— Oczywiscie. Nawet ich nie zauwazyli — wyszeptal. — Nigdy nie widzieli kieszeni na zamki blyskawiczne! A