Dennis zmarszczyl brwi. Nawet jesli nikt przedtem nie widzial tu takiej broni jak iglowiec, zwykla ostroznosc powinna podpowiedziec Gil’mowi, ze lepiej sie zatrzymac.
Byc moze ten straznik po prostu byl zupelnie pozbawiony wyobrazni.
— Mysle, ze nie bardzo zdajesz sobie sprawe, z czym tu masz do czynienia — powiedzial.
Gil’m wciaz sie zblizal, trzymajac w jednej rece wysoko uniesiona bron. Dennis stwierdzil, ze nie ma innego wyjscia, jak tylko odegrac swoj blef do konca. Przezyl chwile paniki, gdy pokryly smarem kciuk dwukrotnie zeslizgnal sie z bezpiecznika. Jednak w koncu guziczek sie przesunal. Dennis starannie wycelowal i wystrzelil.
Rozlegl sie gesty grzechot i zdarzylo sie kilka rzeczy jednoczesnie.
Wypolerowane drewno styliska halabardy rozsypalo sie na drzazgi, rozdarte strumieniem szybkich skrawkow metalu. Gil’m uskoczyl przed spadajacym ostrzem i wpatrzyl sie z oslupieniem w zacisniety w dloni kikut, bedacy pozostaloscia jego broni.
Jednak Dennis nie zdolal utrzymac pistoletu w dloni. Silny odrzut przy strzale wyrwal go ze sliskich palcow. Iglowiec odbil sie od piersi Dennisa i z grzechotem spadl na ziemie, zatrzymujac sie kilka krokow przed nim.
Dennis i Gil’m zamarli w bezruchu, obaj nagle rozbrojeni. Twarz straznika byla nieruchoma maska, oczy stanely mu w slup, ukazujac bialka. Wygladal jak skamienialy.
Dennis powolutku zaczal przesuwac sie naprzod, majac nadzieje, ze oszolomienie straznika bedzie trwalo dostatecznie dlugo, zeby zdazyl podniesc pistolet. Iglowiec oparl sie o pozbawione styliska ostrze halabardy, w polowie drogi miedzy nimi.
Pochylal sie wlasnie, siegajac po bron, gdy u wylotu uliczki pojawili sie dwaj nastepni zolnierze. Zobaczyli go i krzykneli ze zdumienia.
Dennis chwycil iglowiec i zlozyl sie do strzalu. Jednak w tej samej chwili stwierdzil, ze nie potrafi zmusic sie do zabicia tych ludzi. Byla to niewatpliwie rysa na jego charakterze, ale nic nie mogl na to poradzic.
Odwrocil sie i zaczal uciekac. Zdolal jednak przebiec zaledwie kilkanascie krokow. Trzonek rzuconego noza uderzyl go w bok glowy, wtracajac w ciemnosc.
— No, juz. Spokojnie. Za dzien czy dwa bedziesz mial
guza jak reflektor. Tak, to bedzie prawdziwa latarnia! Glos dochodzil z bardzo niewielkiej odleglosci. Dennis usiadl niezdarnie, podtrzymywany za ramie przez czyjas koscista dlon. Glowa pulsowala mu bolem.
— Taa, prawdziwa latarnia. Zuzywaj go dobrze, a bedziesz mogl z jego pomoca widziec w ciemnosci! — Glos dzwieczal glebokim samozadowoleniem.
Dennis z trudnoscia skupil uwage na mowiacym. Chcial przetrzec oczy i niemal zemdlal z bolu, gdy jego dlon dotknela stluczenia po lewej stronie glowy.
Zalzawionymi oczyma zobaczyl starego mezczyzne, ktory usmiechnal sie do niego, ukazujac mocno przerzedzone zeby.
Nagle zakrecilo mu sie w glowie i pewnie przewrocilby sie na bok, gdyby nie podtrzymujaca go dlon starca. Opadl z powrotem na poslanie.
— Powiedzialem „spokojnie”, prawda? Poczekaj jeszcze minute, a swiat zacznie wygladac duzo lepiej. Masz, wypij to. Dennis potrzasnal glowa, potem zakrztusil sie i zakaszlal, gdy jego pielegniarz zlapal go za wlosy i wlal do ust jakis cieplawy plyn. Napoj mial okropny smak, jednak Dennis chwycil w obie dlonie chropowaty kubek i zaczal pic lapczywie, az naczynie zostalo mu odebrane.
— Na razie wystarczy. Siedz tu spokojnie i probuj dojsc do siebie. Dzisiaj, z takim swiezym guzem na glowie, chyba jeszcze nie bedziesz musial zaczynac pracy. — Mezczyzna poprawil mu poduszke pod glowa.
— Mam na imie Dennis. — Glos brzmial skrzekliwie, sam ledwie rozroznial slowa. — Co to za miejsce?
— Ja jestem Teth, a to jest wiezienie, durniu. Nie poznajesz wiezienia, nawet jak w nim siedzisz?
Dennis, odzyskawszy wreszcie ostrosc widzenia, spojrzal w lewo i w prawo. Jego lozko bylo jednym z dlugiego rzedu prymitywnych prycz, oslonietych z gory przez drewniany dach. Z tylu, za jego plecami, stala sciana zrobiona z obrzuconej glina plecionki. Przed otwartym frontem szopy znajdowal sie duzy, otoczony wysoka, drewniana palisada dziedziniec.
Po prawej stronie stal znacznie bardziej imponujacy mur. Blyszczal w jasnych promieniach slonca zupelnie gladka, pozbawiona spojen powierzchnia. Bylo to najnizsze i najszersze z dwunastu czy nawet wiecej wznoszacych sie w gore pieter. Posrodku blyszczacej sciany widniala niewielka brama, a przy niej wartownia. Na stojacych tam lawkach drzemalo dwoch znudzonych straznikow.
Znajdujacy sie na dziedzincu mezczyzni, prawdopodobnie wspolwiezniowie, wykonywali zadania, ktorych cel nie bardzo byl dla Dennisa zrozumialy.
— O jakiej pracy mowiles przed chwila? — spytal starca. Czul lekki zawrot w glowie, mial rowniez to dziwne wrazenie oderwania od rzeczywistosci, ktorego doswiadczal juz wczesniej. — Co wy tu robicie, osobiste identyfikatory scislego zarachowania?
Nie zwrocil uwagi na kpiacy wzrok starego czlowieka.
— Pracujemy ciezko, ale niczego tu nie robimy. Prawie wszyscy tutaj jestesmy nedznie urodzona holota — wloczegami i tak dalej. Wiekszosc z nas nawet nie wiedzialaby, jak ma cokolwiek zrobic.
— Jasne, jest tu troche takich, co wpadli w klopoty, bo zadarli z gildiami. I inni, ktorzy sluzyli staremu ksieciu, jeszcze zanim zjawil sie tu ojciec Kremera. Niektorzy z nich moga wiedziec troche o robieniu rzeczy, jak przypuszczam…
Dennis potrzasnal glowa. Mial wrazenie, ze Teth i on nadaja na zupelnie innych czestotliwosciach. A moze po prostu niezbyt dobrze slyszal, co stary czlowiek mowi. Bolala go glowa i ciagle bylo nieco oszolomiony.
— Uprawiamy tu dla siebie troche roslin — ciagnal Teth. — A ja sie zajmuje nowymi przybyszami, takimi jak i ty. Ale glownie zuzywamy dla barona. Jak inaczej moglibysmy na siebie zarobic?
Znowu pojawilo sie to pojecie… zuzywac. Dennis zaczynal miec go dosyc. Ilekroc je slyszal, mial nieprzyjemne uczucie laskotania w mozgu, jakby podswiadomosc usilowala mu powiedziec cos, co przez nia zostalo juz w pelni zrozumiane, a co inne czesci jego jazni z uporem odrzucaja.
Z pewna trudnoscia podniosl sie do pozycji siedzacej i przerzucil nogi przez skraj pryczy.
— Hej, daj spokoj! Nie powinienes tego robic jeszcze przez kilka godzin. Poloz sie z powrotem!
Dennis potrzasnal glowa.
— Nie! Mam tego dosc! — Odwrocil sie do starego czlowieka, ktory spogladal na niego z nieklamana troska. — Skonczylem z cierpliwoscia wobec tej waszej zwariowanej planety, slyszysz? Chce sie wreszcie dowiedziec, o co tu chodzi, i to zaraz! W tej chwili!
— Spokojnie… — zaczal Teth. Potem krzyknal, gdy Dennis chwycil jego koszule i przyciagnal go ku sobie. Ich twarze byly oddalone zaledwie o kilka centymetrow.
— Zacznijmy od rzeczy najprostszych — wyszeptal Dennis przez zacisniete zeby. — Ta koszula, na przyklad. Skad ja wziales?
Teth spojrzal na niego jak na szalenca.
— Jest zupelnie nowa. Dali mi, zebym ja znosil! Noszenie jej to czesc mojej pracy!
Dennis wzmocnil uchwyt.
— To ma byc nowe? To ledwie zasluguje na miano lachmana! Ta tkanina jest tak prymitywna, ze pewnie za chwile sie rozpadnie!
Stary czlowiek przelknal glosno sline i skinal glowa.
— No i co?
Dennis siegnal ku kolorowej plamie przy pasie Tetha. Szarpnal, wyciagajac prostokat przezroczystego, opalizujacego materialu w delikatne wzory, ktory sprawial wrazenie znakomitego jedwabiu.
— Hej! To jest moje!
Dennis potrzasnal pieknym materialem przed nosem starca.
— Ubieraja was w lachmany, a pozwalaja zatrzymac cos takiego?
— Tak! Mozemy zatrzymac niektore z naszych osobistych rzeczy, zeby sie nie zepsuly bez naszej pracy nad nimi. Oni sa podli, jasne, ale nie az do tego stopnia!
— I ten kawalek materialu, jak przypuszczam, wcale nie jest nowy.
Chustka wygladala tak, jakby zostala przed chwila kupiona w jakims ekskluzywnym sklepie. Teth byl zaszokowany.
— Jasne, ze nie! Jest w mojej rodzinie od pieciu pokolen! — zaprotestowal z duma. — I przez caly ten czas bez przerwy jej uzywalismy! Ogladam ja i wydmuchuje w nia nos wiele razy kazdego dnia!
Bylo to tak niezwykle zaprzeczenie, ze Dennis bezwolnie rozluznil zacisnieta na koszuli dlon. Teth zesliznal