Niebawem dotarli do kamieniolomow, ktore Dennis widzial podczas pierwszych dni swego pobytu na planecie. Teraz juz rozumial, czemu wowczas nikogo w nich nie spotkal. Przygotowania do wojny objely swym zasiegiem takze gory, na Tatirze zas uciekajacy ludzie zabierali ze soba wszystko, co posiadali, nie pozostawiajac doslownie nic.
Poruszali sie w dobrym tempie. Wozek z kazda chwila stawal sie coraz lepszy. Jednak w miare jak zblizalo sie poludnie, Dennis martwil sie coraz bardziej. Bez watpienia uciekajacy zolnierze zdazyli juz o nich doniesc i Kremer na pewno wyslal za nimi lepsze oddzialy.
Dotarli do rozwidlenia drogi — jedna jej odnoga biegla dalej wzdluz gorskiego zbocza, druga natomiast prowadzila na zachod, w kierunku kopalni krzemienia.
Linnora zeszla z wozka i pokustykala w strone mniej uzywanego odgalezienia, prowadzacego na poludnie.
— To szlak handlowy. Tedy wlasnie przybylam, kiedy po raz pierwszy poczulam, ze w naszym swiecie pojawil sie maly, metalowy domek.
Zmarszczyla z niesmakiem czolo, jakby niezadowolona z poziomu zuzycia nawierzchni. Podczas ostatnich kilku lat wymiana handlowa zmalala niemal do zera. Gdyby ten stan mial trwac dalej, doskonale gladka powierzchnia zaczelaby zamieniac sie stopniowo w ledwo udeptany trakt.
Dennis odwrocil sie i spojrzal na polnocny zachod. Wlasnie tam, o kilka dni marszu od glownej drogi, znajdowal sie jego „maly, metalowy domek”.
Gdyby mial pewnosc, ze uda mu sie jakos sklecic nowy zevatron i odpowiednio go zuzyc, moze nawet zdecydowalby sie podjac ryzyko. Zaproponowalby Linnorze i Arthowi, ze zabierze ich z tego swiata wypelnionego niebezpiecznym szalenstwem na planete, gdzie moze zycie bylo trudne, ale przynajmniej toczylo sie wedlug sensownych regul.
Niestety, nie mial na to czasu, a poza tym podjeli przeciez pewne zobowiazania. Westchnawszy ciezko, chwycil osla za uzde i ruszyl droga prowadzaca na poludnie.
— W porzadku, musimy wspiac sie na jeszcze jedna przelecz.
Szli w niezlym tempie. Dzieki delikatnym staraniom Linnory, z pomoca Artha i Dennisa, wozek zaczal sie zamieniac w naprawde wygodny pojazd. Osie obracaly sie w plytkich rowkach w kadlubie, smarujac sie w taki sam sposob, w jaki czynily to plozy san sunacych wyzlobionymi w drogach koleinami. Zamontowane przez Dennisa skorzane pasy pozwalaly Linnorze coraz lepiej kierowac przednimi kolami, co okazalo sie bardzo przydatne na ostrych, gorskich zakretach.
Od przeleczy dzielila ich juz nie wiecej niz mila, kiedy Arth dotknal dlonia ramienia Dennisa.
— Spojrz — powiedzial, wskazujac wstecz.
Ponizej, jakies dwie mile z tylu, po prowadzacej miedzy drzewami drodze sunela szybko zwarta kolumna przyodzia-nych w ciemne stroje postaci. Dennis zmruzyl z wysilkiem oczy zalujac, ze nie ma swojej lunety.
— To sa biegacze — poinformowala ich Linnora unoszac sie, zeby spojrzec swoim bystrym wzrokiem z ich wysokosci. — Maja szare uniformy pomocnych oddzialow Kremera.
— Czy moga nas dogonic? Linnora pokrecila glowa niepewnie.
— Dennis, to sa zolnierze, dzieki ktorym ojciec Kremera pokonal starego ksiecia. To niezmordowani w biegu zwiadowcy.
Linnora niewatpliwie podziwiala Dennisa za jego wyczyny, ale jednoczesnie zdawala sobie sprawe, ze jego mozliwosci sa ograniczone. Tym razem to nie byli kmiecie, ktorych mozna odstraszyc kamieniami i halasem.
Wysiadla z wozka.
— Chyba lepiej bedzie, jesli dalej pojde na piechote.
— Nie rob tego! Znow ci spuchna nogi!
Linnora usmiechnela sie.
— Nawet kulejac, pojde pod gore szybciej, niz bylibyscie w stanie mnie ciagnac. Czas, zebym i ja cos zrobila. — Wziela Dennisa pod ramie.
Arth cmoknal na osla, ktory dzielnie pociagnal lzejszy teraz woz.
Dennis obejrzal sie na szereg ciemnych postaci z tylu i w dole. Chyba juz sie powiekszyly. Zolnierze biegli truchtem, slonce odbijalo sie w ich broni.
Zbiegowie odwrocili sie i kontynuowali wspinaczke ku poludniowej przeleczy.
Zarowno uciekajacy, jak i pogon zwolnili przed szczytem. Teraz, kiedy Linnora szla o wlasnych silach, Dennis zastanawial sie nad porzuceniem wozka, a przynajmniej malego szybowca, zajmujacego jego tyl. Jednak mimo ze powaznie by im to ulzylo, nie zdecydowal sie na ten krok. Za duzo pracy wlozono w doskonalenie tych przedmiotow. Moga sie jeszcze przydac. Zreszta i tak ich tempo bylo ograniczone mozliwosciami Linnory. Ona tez o tym wiedziala. Jej twarz stezala od wysilku. Dennis nie smial zmuszac jej do odpoczynku. Liczyla sie kazda chwila.
Jego tez bolaly nogi, a pluca odmawialy posluszenstwa w rozrzedzonym powietrzu. Wydawalo sie, ze ich meka ciagnie sie juz godzinami.
Zaskoczylo ich, kiedy nagle od poludnia otworzyl sie przed nimi nowy widok, nowy dzial wodny. Wycienczeni padli na ziemie w najwyzszym punkcie przeleczy.
Linnora spojrzala na lancuch wzgorz stojacych polkolem od poludnia jak olbrzymi rycerze. Polnocna strone szczytow pokrywaly cienie, slonce powoli znizalo sie po ich prawej stronie.
— Tam — powiedziala, wskazujac grupe snieznych wierzcholkow. — To jest moj dom.
Dennisowi gorskie krolestwo L’Toff wydawalo sie rownie odlegle, jak lagodne wzgorza z jego okolic na Ziemi. Czy mozliwe, zeby tam doszli, majac pogon na karku?
Dennis stal przez chwile w zadumie, lapiac oddech, podczas gdy Arth i Linnora popijali z manierki, podarowanej przez Surah Sigel.
Dennis spojrzal na sciezke, opadajaca zakosami po poludniowym stoku gory. Obejrzal sie i popatrzyl na wozek, ktory tak im sie dotad przydawal. Zagwizdal pod nosem, czujac rodzacy sie pomysl.
Czy to moglo sie udac? Krok byl niewatpliwie desperacki, mogli wszyscy zginac.
Spojrzal na swoich towarzyszy. Byli polzywi ze zmeczenia. Bez watpienia nie mieli szans w wyscigu z oddzialem, ktory deptal im po pietach.
— Arth — powiedzial — idz i stan na strazy. Maly zlodziej jeknal, ale pokustykal kawalek do tylu. Rozejrzawszy sie pod pobliskimi drzewami, Dennis znalazl dwa tegie kije. Odcial kawalki sznura ze zwoju, ktory im dala Surah i umocowal dragi do wozka przy tylnych kolach. Ledwo skonczyl, kiedy uslyszal okrzyk. — Dennizz! To Arth machal goraczkowo z polnocnego skraju przeleczy.
— Dennizz! Oni sa juz prawie tutaj!
Dennis zaklal. Liczyl na nieco wiecej czasu. Baron mial niewatpliwie znakomitych zolnierzy. Zeby utrzymac takie tempo, musieli osiagac granice ludzkich mozliwosci.
Podsadzil Linnore na wozek. Arth dobiegl do nich i zaczal szarpac wyczerpanego osla, obrzucajac go przy tym przeklenstwami.
— Daj mu spokoj — powiedzial Dennis.
Podszedl i przecial uprzaz, ku zdumieniu Artha uwalniajac zwierze.
— Wsiadaj z tylu — powiedzial do niego Dennis. — Od tego miejsca jedziemy wszyscy.
Dowodca kompanii Niebieski Gryf z garnizonu w Zuslik ciezko dyszac, biegl na czele swoich ludzi. Mial kolke, pluca bolaly przy kazdym wdechu. Dowodca zacisnal szczeki. Nie mogl pozostac w tyle za swoimi podkomendnymi, z ktorych wiekszosc stanowili mlodzi ochotnicy z dobrych rodzin. Tylko nieliczni z nich przekroczyli dwudziesty rok zycia.