Dennis nie mogl sie zdecydowac, ktory z tych dwoch swiatow zasluguje na miano bardziej perwersyjnego. Na dobra sprawe zarowno Ziemia, jak i Tatir byly po prostu nie do zniesienia. Ale teraz nie mialo to zadnego znaczenia. Przede wszystkim nalezalo przezyc. Mial zamiar wykorzystac Efekt Zuzycia do ostatecznosci, jesli zajdzie taka koniecznosc.
Pomagajac pchac maly wozek zauwazyl, ze wymaga to coraz mniejszego wysilku. Kola nie skrzypialy juz potepienczo, Linnora zas nie podskakiwala i nie obijala sie niczym worek ziemniakow.
Ksiezniczka usmiechnela sie do niego w blasku ksiezycow, a on odpowiedzial jej tym samym. Wszystko bedzie dobrze pod warunkiem, ze uda sie dostarczyc bezpiecznie Linnore do jej ludzi w gorach. Bez wzgledu na potege, jaka rozporzadzal Kremer, powinni utrzymac sie wystarczajaco dlugo, zeby on zdolal w tym czasie przywolac na pomoc jakies ziemskie czary.
Pod warunkiem, ze zdaza na czas.
Swit nadszedl wczesniej niz sie spodziewal. W przybierajacym z kazda chwila na intensywnosci swietle ujrzeli przed soba przelecz. Dennis pogonil osla. Byl pewien, ze natrafia tam na posterunek.
Jednak w miare jak posuwali sie coraz dalej, nie napotykajac na zadne klopoty, zaczela ozywac w nim nadzieja. Dotarli do siodla przeleczy i Dennis chcial wlasnie zarzadzic przerwe na odpoczynek, kiedy z lewej strony rozlegl sie jakis okrzyk.
Arth zaklal glosno, wskazujac przed siebie wyciagnieta reka. Na zboczu wzgorza plonelo ognisko, ktore umknelo ich uwadze mimo wzmozonej ostroznosci. W swietle poranka dostrzegli wyraznie ludzi w brazowych mundurach milicji terytorialnej Kremera. Przez gestwine krzewow przedzieral sie juz w ich strone zwarty oddzial.
Droga biegla tutaj nieco w dol, okrazajac wypuklosc wzniesienia. Dennis uderzyl zmeczonego osla.
— Uciekajcie, ja ich powstrzymam! Arth zatoczyl sie w slad za wozkiem.
— Sam? Czys ty oszalal, Dennizz?
— Zabierz stad Linnore! Dam sobie rade.
Linnora skierowala na Dennisa zaniepokojone spojrzenie, ale nic nie powiedziala, kiedy mruczacy cos pod nosem Arth zmusil osla do ospalego truchtu. Wozek wkrotce zniknal za zakretem drogi.
Dennis znalazl odpowiednie miejsce i stanal na samym jej srodku. Na szczescie milicja terytorialna nie nalezala do najlepszych oddzialow Kremera — byli to w ogromnej wiekszosci zwyczajni farmerzy dowodzeni przez garstke zawodowcow. Niemal wszyscy z pewnoscia woleliby siedziec spokojnie w domu.
Mimo to blef musial byc bardzo dobry.
Kiedy patrol wypadl z krzakow na droge, Dennis ujrzal jedynie miecze, wlocznie i tenery. Na szczescie nie bylo lucznikow. W tych rejonach nalezeli do rzadkosci, dobry luk wymagal bowiem wiele uwagi i cwiczenia, a na to nie kazdy mogl lub chcial sobie pozwolic.
Plan mial szanse powodzenia.
Dennis czekal na srodku drogi, trzymajac w dloniach garsc kamieni i pasek jedwabnego materialu.
Jego postawa najwyrazniej wprawila zolnierzy w zaklopotanie, gdyz zamiast biec, zblizali sie wolnym krokiem, poganiani chrapliwymi komendami sierzanta. Wiedzieli chyba, kim byl glowny uciekinier, i nie mieli zbytniej ochoty atakowac obcego czarownika.
Kiedy zblizyli sie na jakies sto stop, Dennis umiescil kamien w procy, zakrecil nia trzy razy wokol glowy i wypuscil pocisk.
— Abrakadabra! Ugabuga! — wrzasnal.
Z takiej odleglosci nie sposob bylo nie trafic w ciasno zbita gromade ludzi. Jeden z zolnierzy zawyl i upuscil z brzekiem bron.
— O, demony powietrza — wrzeszczal dalej Dennis, wznoszac twarz ku niebu. — Ukarajcie tych glupcow, ktorzy usiluja schwytac czarownika.
Zakrecil proca i poslal kolejny kamien. Drugi zolnierz jeknal nagle, zlapal sie za brzuch i usiadl ciezko na drodze. Kilku ludzi odlaczylo sie od oddzialu, najwyrazniej przypomniawszy sobie o pozostawionym przy ognisku sniadaniu Inni przestepowali niezdecydowanie z nogi na noge, wpatrujac sie w niego wybaluszonymi ze strachu oczami. Kiedy ubrany w szary plaszcz sierzant obrzucil ich wyzwiskami i rozdzielil kilka celnych kopniakow, ponownie ruszyli z wahaniem do przodu.
Dennis nie mogl na to pozwolic. Oczywiscie, jeszcze jeden kamien powstrzymalby ich na kolejnych kilka chwil, ale wkrotce z pewnoscia zauwazyliby, ze tylko nieliczni z nich doznaja obrazen, a i to niezbyt groznych. Zorientowaliby sie, ze zmasowanym atakiem beda mogli go z latwoscia pokonac.
Schowal proce i wyciagnal zza paska dlugi rzemien z przywiazanym do jednego konca, wydrazonym w srodku kawalkiem stalodrewna.
— Uciekajcie! — ryknal swym najdonosniejszym, filmowym glosem. — Nie kazcie mi wzywac na pomoc moich demonow!
Postapil krok naprzod i zaczal wywijac rzemieniem nad glowa.
Wydrazony klocek przecinal powietrze z coraz wieksza predkoscia, wydajac ponury, zawodzacy odglos. Nie mial czasu go odpowiednio zuzyc, wiec musial mu sluzyc taki, jakim go wytworzyl. Po chwili zawodzenie zamienilo sie w przeciagle, mrozace krew w zylach wycie.
Rzecz jasna wiele ryzykowal, bo nie wiedzial, czy przypadkiem to urzadzenie nie jest tutaj znane. Fakt, ze nigdy go nie widzial ani o nim nie slyszal, bynajmniej o niczym nie swiadczyl.
Jednak w miare jak sie zblizal, zolnierze zaczeli nerwowo przelykac sline i cofac sie krok za krokiem. Kolejna grupka odlaczyla sie od oddzialu i pospiesznie zrejterowala.
Sierzant zaklal ponownie i wzmogl swoje krzyki. Jego akcent byl podobny do tego, z jakim mowili pochodzacy z polnocy ludzie Kremera. Narastajace wycie budzilo w lesie liczne echa, sprawiajac wrazenie, jakby w panujacym pod galeziami polmroku czaily sie jakies zwierzeta, odpowiadajace na wezwanie swego wladcy.
Dennis staral sie ze wszystkich sil uczynic przyrzad lepszym, choc wiedzial, ze nie dysponuje umiejetnosciami pozwalajacymi na tak szybkie doskonalenie przedmiotow. Mogl tego dokonac jedynie nadzwyczaj utalentowany L’Toff lub szczesliwiec, ktoremu udalo sie zyskac przychylnosc Krenegee. Mimo to wycie przybralo jeszcze bardziej na sile, az wreszcie Dennis poczul, ze jemu samemu wlosy jeza sie na glowie.
Pomimo przeklenstw sierzanta zolnierze cofali sie coraz szybciej, rzucajac na siebie przerazone spojrzenia. Wreszcie dowodca wyrwal jednemu z nich wlocznie i cisnal nia w Dennisa.
Dennis widzial to, ale nie zareagowal. Gdyby odwrocil sie lub uchylil, stracilby niewielka przewage, jaka udalo mu sie uzyskac. Musial udawac, ze nic go to nie obchodzi, wierzac w to, ze sierzant okaze sie niezbyt wprawnym oszczepnikiem.
Wlocznia wbila sie w ziemie kilka cali od lewej nogi Dennisa. Kiedy ja mijal, jej drzewce jeszcze lekko wibrowalo.
Wydawalo mu sie, ze nogi ma zrobione z waty. Rozesmial sie glosno, choc jemu samemu ten smiech wydawal sie raczej histeryczny niz zabawny.
Zolnierze jak jeden maz jekneli z przerazenia, rzucili bron i uciekli.
Sierzant zdobyl sie na wyzywajacy grymas, ale gdy Dennis huknal niespodziewanie „Buuu!”, odwrocil sie na piecie i co sil pomknal za swymi ludzmi droga prowadzaca do Zuslik.
Dennis pozostal sam przy stosie lsniacej broni, wywijajac nad glowa przywiazanym do kawalka rzemienia, wydrazonym klockiem. Dopiero po dluzszej chwili udalo mu sie opuscic reke i przerwac potepiencze wycie.
Wkrotce po tym, jak ruszyl przed siebie droga, wolajac glosno Artha i Linnore, ujrzal ich wychodzacych spomiedzy drzew. Arth przyjrzal sie uwaznie Dennisowi, po czym usmiechnal sie z zaklopotaniem, jakby wstydzac sie, ze w ogole mogl w niego watpic. Oczy Linnory blyszczaly, jakby chciala mu w ten sposob powiedziec, ze ona caly czas w niego wierzyla.
Kiedy podjeli na nowo wedrowke, dotknela strun swego klasmodionu. Wkrotce potem Dennis dostrzegl przypadkowo jak szarpnela Artha za lokiec i wyciagnela otwarta dlon, a ten wzruszyl ramionami i wreczyl jej zwitek pogniecionych banknotow.