— O, nie martw sie, moj panie. Nie bedzie trudno odbudowac to urzadzenie, moj panie. W istocie zasada byla diabelnie sprytna i prosta. Widzisz, ten kociol tutaj… eee… to, co zostalo z kotla… zawieral wino, ktore mialo sie powoli gotowac, ale para byla zatrzymywana…
— Daruj sobie szczegoly — uciszyl go Kremer. Glowa bolala go coraz bardziej. — Ustal to z innymi. Chce wiedziec kiedy urzadzenie bedzie znowu dzialac!
Baron zrobil krok nad rannym zolnierzem. Palacowa akuszerka, opatrujaca rany jeczacego mezczyzny, umknela mu z drogi.
Nawet idac pomiedzy ruinami, Kremer nie potrafil oderwac mysli od swego glownego problemu — jak rozlozyc sily, by pojmac czarownika, ksiezniczke Linnore i rownoczesnie rozpoczac kampanie przeciwko L’Toff.
Przymierze nabieralo wlasciwego ksztaltu. Oddzial szybowcow Kremera wyruszyl w droge, budzac szacunek u szlachty w zasiegu setek mil na wschodzie, polnocy i poludniu oraz — poprzez wykorzystanie tradycyjnych przesadow na temat smokow — zastraszajac krnabrnych wiesniakow.
Wkrotce wszyscy znaczni panowie przybeda na spotkanie. Kremer planowal pokaz, ktory i na nich zrobi odpowiednie wrazenie.
Chociaz poparcie baronow moze nie wystarczyc. Bedzie potrzebowal takze i kupcow, a sam pokaz to zbyt malo, zeby ich pozyskac!
Pieniadze, oto klucz! I nie zadne tam papierowe smieci, ktorych sztuczna wartosc jest ledwo utrzymywana, ale prawdziwe, metalowe pieniadze! Majac wystarczajaco duzo pieniedzy, Kremer moglby kupic uslugi wszystkich wolnych grup i przekupic kazdego znacznego szlachcica! Zadne pokazy ani gadanie o magicznej broni nie zdzialaja tyle co zimny, twardy pieniadz!
A teraz ten idiota diakon zniszczyl to, co moglo Kremerowi przyniesc najwiekszy dochod.
— Moj panie? Kremer odwrocil sie.
— Slucham.
Hoss’k, zblizajac sie do barona, jeszcze raz sie uklonil. Jego czarne wlosy ubrudzone byly sadza.
— Moj panie, nie mialem zamiaru zniszczyc destylatora podczas badania… Ja…
— Ile czasu to zajmie? — warknal Kremer.
— Juz za pare dni zaczniemy otrzymywac niewielkie ilosci…
— Nie obchodzi mnie, ile czasu potrzeba na zrobienie urzadzenia, ale jak dlugo nowy kociol trzeba zuzywac, zeby dzialal tak jak ten?
Hoss’k wygladal bardzo blado pod smugami sadzy.
— Dziesiec… dwadziescia… — Jego glos sie lamal.
— Dni? — Kremer skrzywil sie z bolu, klucie wrocilo. Scisnal rekami glowe, nie bedac w stanie nic powiedziec. Ale swidrowal Hoss’ka oczyma i chyba ten niewyobrazalny bol glowy przedluzyl diakonowi zycie.
W tym momencie przez palacowa brame wbiegl chlopiec. Zobaczyl barona, podbiegl i skwapliwie zasalutowal.
— Panie, lord Hern przesyla ci pozdrowienia i wiadomosc, ze zwiadowcy trafili na trop zbiegow!
Kremer klasnal w dlonie.
— Gdzie sa?
— Na poludniowo-zachodnim przejsciu. Goncy zostali rozeslani do wszystkich obozow u podnoza gor, by oglosic stan pogotowia!
— Wspaniale! Wyslemy tez kawalerie. Idz i polec komendantowi Pierwszego Pulku Wlocznikow, zeby zebral swoje oddzialy. Ja tez tam zaraz bede.
Chlopiec zasalutowal znowu i ruszyl dalej. Kremer odwrocil sie w strone Hoss’ka, ktory najwyrazniej rozmawial ze swymi bogami.
— Diakonie — powiedzial lagodnie.
— Tttak, moj panie?
— Potrzebuje pieniedzy, diakonie. Hoss’k przelknal sline i skinal glowa.
— Tak, moj panie.
Kremer usmiechnal sie zimno.
— Czy mozesz wskazac mi miejsce, gdzie moglbym znalezc duzo pieniedzy i to szybko?
Hoss’k zastanawial sie przez chwile, a potem znowu skinal glowa.
— Metalowy dom w lesie?
Kremer usmiechnal sie mimo bolu glowy.
— Tak jest.
Wczesniej Hoss’k sugerowal, ze ten obiekt moze byc wart znacznie wiecej, niz wynikaloby to z ceny znajdujacego sie tam w ogromnych ilosciach metalu. Zagraniczny czarodziej dal jasno do zrozumienia, ze metalowy dom musi byc pozostawiony w spokoju, jezeli on ma cos zrobic dla Kremera.
Ale Dennis Nuel zdradzil i Hoss’k nie mial tu juz duzo do powiedzenia.
— Wyruszysz natychmiast z szybkim oddzialem kawalerii — powiedzial Kremer. — Chce miec caly metal tutaj za piec dni.
Hoss’k po prostu raz jeszcze przelknal sline i skinal glowa.
W poltora dnia po wyruszeniu z farmy Sigelow Dennis prawie uwierzyl, ze uda im sie niepostrzezenie przejsc przez kordon. Pierwszej nocy mala grupka uciekinierow minela migajace swiatla obozowisk na wzgorzach — oddzialy zbierajacej sie zachodniej armii barona Kremera. Arth i Dennis pomagali osiolkowi ciagnac woz, podczas gdy Linnora skupiala sie na zuzywaniu go, by jechal cicho.
W pewnej chwili musieli przejsc kolo posterunku. Wartownik na sluzbie chrapal, ale Dennisowi wydawalo sie, ze woz robi tyle halasu co czarownice w czasie sabatu, i uspokoil sie, dopiero gdy skryli sie w lesie.
Nadchodzacy poranek zastal ich wysoko na przejsciu. Glowne jednostki szykujacej sie do ataku na ziemie L’Toff armii pozostawili szczesliwie za soba.
Miedzy nimi a otwartymi terenami znajdowalo sie co najwyzej kilka oddzialow.
Mimo to poruszanie sie za dnia byloby szalenstwem. Dennis ukryl niewielka grupke w rosnacej przy gorskiej drodze gestwinie, gdzie odpoczywali, na zmiane spiac, rozmawiajac przyciszonymi glosami i posilajac sie z koszyka, ktory przygotowala dla nich pani Sigel.
Dennis zabawial Linnore, pokazujac jej rozne sztuczki na swoim komputerku. Wyjasnil jej, ze nie mieszkaja w nim zadne zywe istoty i zademonstrowal kilka zastosowan liczb. Bardzo szybko zorientowala sie, o co chodzi.
Musieli byc bardziej zmeczeni, niz Dennis przypuszczal, kiedy bowiem sie obudzil, bylo juz znowu ciemno. Dwa male ksiezyce staly wysoko na niebie, rozjasniajac lesisty teren niesamowitym, niebezpiecznie intensywnym blaskiem.
Obudzil Artha i Linnore — oboje usiedli raptownie, wpatrujac sie ze zdumieniem w ciemnosci, a potem wstali i wspolnie zaladowali maly wozek. Dennis uparl sie, zeby Linnora w dalszym ciagu w nim jechala. Stan jej stop ulegl wyraznej poprawie, lecz ksiezniczka z pewnoscia nie byla jeszcze w stanie daleko na nich zajsc.
Wyruszyli w calkowitej ciszy, podejmujac na nowo wedrowke miedzy mrocznymi wzgorzami.
Dennis przypomnial sobie, jak trzy miesiace temu szedl tedy po raz pierwszy, nie majac jeszcze pojecia, co go czeka. Spodziewal sie ujrzec rzeczna doline pelna zdumiewajacych stworow i jeszcze bardziej zdumiewajacej technologii.
Rzeczywistosc okazala sie znacznie bardziej niezwykla niz wszystko, co sobie wyobrazal. Nawet teraz od czasu do czasu ogarnialo go zwatpienie, czy ten zadziwiajacy swiat naprawde istnieje.
Przypomnial sobie obliczenia prawdopodobienstwa, ktore przeprowadzil w Zuslik. Byc moze z pomoca narecznego komputerka uda mu sie wyliczyc szanse na zaistnienie tak zdumiewajacej planety jak Tatir i jeszcze bardziej niezwyklego Efektu Zuzycia.
Jesli jednak dobrze sie zastanowic, rozmyslal, wchodzac pod czarny baldachim drzew, to czy Ziemia rowniez nie jest zdumiewajacym miejscem? Zasada przyczyny i skutku wydaje sie prosta i zrozumiala, ale co poczac z entropia? Niemal wszyscy inzynierowie, jakich znal, w glebi serca wierzyli swiecie w duchy, skrzaty i prawo Murphy’ego.