ustepliwy!

Wskazal strazom, by otoczyly niczego nie podejrzewajacego przybysza.

* * *

— Co robisz, Dennizz?

Dennis podniosl wzrok. W polmroku budzacego sie dopiero dnia wygladal na zmeczonego i poirytowanego. Arth powinien byc z Linnora, pomagajac jej przygotowac pokrzepiajace sniadanie przed czekajacym ich ciezkim dniem.

— A jak sadzisz, Arth?

— Nooo… — Arth potarl policzek w gescie, ktory przybieral, gdy chodzilo o jakies „inzynieryjne” sprawy. Najwyrazniej zrozumial pytanie Dennisa jako wyzwanie, nie wyczuwajac w nim sarkazmu.

— Hmm, to wyglada, jakbys laczyl szybowiec z wozem, skrzydla zastepuja zagle, to jest troche jak lodz.

Dennis wzruszyl ramionami.

— No pewnie. Dlaczego nie? Na tej wysokosci wieja silne wiatry. Moze to nam ulatwi wspinaczke! — Arth odwrocil sie i zawolal w strone chaty: — Ksiezniczko, zobacz, z czym wyskoczyl czarownik.

Dennis westchnal i wrocil do pracy. Wkrotce musieli ruszac. Poprzedniego popoludnia sporo wyprzedzili oddzialy Kremera, ale nie na tyle, zeby czuc sie bezpiecznie. Chcialby byc tak pewien jak Linnora i Arth, ze wyciagnie ich z kazdej kolejnej kabaly. Nie mogl zniesc mysli, ze zobaczy kiedys zawod na ich twarzach.

* * *

— Ojcze, rozpoczal sie atak!

Ksiaze Linsee podniosl wzrok znad wielkiego stolu-mapy, kiedy jego syn Proll wbiegl do sali konferencyjnej.

— Gdzie uderzyli?

— Wszystkie przejscia od wschodu sa szturmowane przez sprzymierzencow Kremera, plaszczacych sie przed nim. Atak zgrali kurierzy na tych przekletych szybowcach. Oczekujemy, ze drugi trzon wojsk uderzy na nas od polnocy jeszcze dzisiaj.

Linsee spojrzal na Demsena. Dowodca oddzialu Krolewskich Zwiadowcow potrzasnal glowa.

— Jezeli wszyscy lordowie z zachodu polaczyli sie z Kre-merem, nie otrzymam wiadomosci od krola, szczegolnie gdy szybownicy sa w gorze. Rownina Darb jest zbyt szeroka, zeby przebyc ja w ciagu nocy, nawet na szybkim koniu.

— Moze w balonie? — zasugerowal Linsee. Demsen wzruszyl ramionami.

— Ryzykowac te kilka sztuk, ktore mamy? Sigel i Gath ^staraja sie, jak moga, ale poki jeden z twoich ludzi nie zwabi jKrenegee do pomocy, watpie, zeby flotylla byla gotowa na Iczas.

Ksiaze Linsee wygladal na zalamanego.

— Nie martw sie, stary przyjacielu. — Demsen klepnal siecia po ramieniu. — Bedziemy walczyc. I cos zawsze moze wydarzyc.

* * *

— Myslalem, ze te zagle nam pomoga! — gderal Arth, Ciagnac wozek. Dennis pchal z tylu.

— Moze to nie dziala! Nie kazdy dobry pomysl sie sprawdza. Niech bedzie, ze to moja wina.

Pchali wozek po stromym nachyleniu i wreszcie dotarli do dlugiej, plaskiej polki, gdzie mogli odpoczac.

Dennis otarl pot z czola i kazal Linnorze wdrapac sie znowu na wozek.

— Moge jeszcze isc, Dennis, naprawde. — Linnora wygladala na zla, ze zmuszano ja do jazdy i patrzenia, jak obaj mezczyzni odwalaja cala robote.

Dennis podziwial jej spokoj i odwage. Na pewno bol w stopach i kostkach musial sie jej dawac we znaki. A mimo to wlasnie ona najbardziej parla do przodu i nie chciala szukac jakiegos schronienia w gorach, by przeczekac zblizajace sie bitwy.

— Jasne, ze moglabys sie jeszcze troche przejsc — powiedzial Dennis stanowczo. — Ale niedlugo bedziesz pewnie musiala biec. Chce, zebys miala na to sily, kiedy nadejdzie czas.

Linnora wygladala, jakby postanowila sie upierac. Jednak wreszcie westchela.

— Och, niech bedzie. Troche pozuzywam woz i popracuje nad twoimi zaglami.

Siegnela reka, zlapala Dennisa za wlosy i pocalowala go mocno. Po czym skinela glowa z glosnym „Ufff, jakby ustalila cos waznego. Wreszcie wdrapala sie na woz i zajela zwykle miejsce, patrzac prosto przed siebie.

Dennis przez chwile stal oszolomiony, ale zdecydowal, ze nie bedzie psuc jakimis pytaniami tak milego zdarzenia.

— Hmmm, Dennis?

Dennis obejrzal sie. Arth wskazywal w dol, na podnoze gory za nimi.

Ten zwyczaj wskazywania na jakies czekajace ich nieszczescia wywolywal juz u Dennisa uczucie mdlosci. Odwrocil sie i spojrzal tam, gdzie pokazywal maly czlowiek.

Na skraju niewielkiego gorskiego pastwiska widac bylo duza kolumne szybko poruszajacych sie ksztaltow. Oddzial kawalerii, ktory przejezdzal wlasnie obok chaty, gdzie spedzili ubiegla noc, liczyl przynajmniej dwustu jezdzcow. Czesc oddzialu zatrzymala sie, zeby przeszukac szalas. Reszta spieszyla do przodu, ich szare proporce trzepotaly w powietrzu, kiedy suneli w trop za zbiegami.

Dotarcie do miejsca, gdzie om sie znajdowali, zajmie im najwyzej dwadziescia minut.

Dennis potrzasnal glowa. Na wiele mil przed mmi nie widac bylo miejsca, gdzie mogliby sie ukryc.

„No dobrze — pomyslal — i kto nas wyciagnie z tej kabaly?”

Arth i Linnora patrzyli na niego. Dennis poczul sie bardzo zmeczony i wyprany z wszelkich pomyslow.

Mial wlasnie odwrocic sie i powiedziec im to, kiedy katem oka zobaczyl cos, jakby ruch w krzakach porastajacych polnocno-wschodni stok, od strony Zuslik. Przyjrzal sie uwazniej. Cos sunelo w ich kierunku z duza predkoscia.

— Co to…? — Linnora i Arth odwrocili sie w te strone. Nie bylo sposobu, zeby zdazyli uciec, jezeli nawet mialo sie to okazac grozne. Otrzasalo suche krzaki, wzbijajac kurz w powietrzu, i poruszalo sie z niesamowita szybkoscia.

Arth i Linnora spojrzeli po sobie rownie zaklopotani co Dennis.

— Wiecie — myslal na glos Dennis. — Mysle, ze to moze byc…

Krzaki nagle przestaly sie ruszac w odleglosci jakichs dwudziestu jardow od nich. Przez krotka chwile nic sie nie dzialo, jakby to cos w krzakach, cokolwiek to bylo, zastanawialo sie. Potem ruszylo szybko prosto na nich!

Arth cofnal sie, wyciagajac jeden z mieczy, zabranych przez Dennisa milicjantowi z oddzialu, ktory mijali poprzedniego dnia. Dennis przesunal sie, stajac miedzy tym czyms a Linnora, chociaz zaczynal podejrzewac…

Krzaki przy drodze rozsunely sie przy fontannie drzazg. Chmura smieci wreszcie powoli opadla.

Z cichym jekiem otworzyla sie wiezyczka robota Saharyjskiego Instytutu Badawczego. Para zielonych oczek blysnela spod wewnetrznej kopulki. Dwa rzedy ostrych jak brzytwy zebow zalsnily pod metalowym kapturem.

— No coz — odezwal sie Dennis. — Troche czasu wam zabralo, zeby nas znalezc. — Ale mimo to usmiechnal sie szeroko.

Robot bipnal. Chochlak rowniez usmiechnal sie w odpowiedzi. Potem potrzasnal energicznie glowa i kichnal, wzniecajac kolejny klab kurzu.

* * *

Na trzecim zakrecie rzeki Ruddik bitwa nie toczyla sie pomyslnie dla zadnej ze stron.

Dla barona R’ketts i ksiecia Feif-dei zdobywanie waskiego wawozu bylo przedsiewzieciem zmudnym i niebezpiecznym marnotrawstwem zarowno czasu, jak i ludzi. Siedzac na koniach, przygladali sie ze szczytu

Вы читаете Stare jest piekne
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату