On sam w wieku lat trzydziestu dwoch czul sie za stary na „takie wyczyny”. „Moze — pomyslal, ocierajac pot zalewajacy mu oczy — moze powinienem przeniesc sie do kawalerii”.

Obejrzal sie na swoich ludzi. Ich twarze byly spocone i napiete. Co najmniej dziesieciu z jego czterdziestki juz odpadlo i teraz lezeli, ciezko dyszac, przy sciezce, rozrzuceni na calej dlugosci zbocza.

Dowodca pozwolil sobie na lekki usmieszek w przerwie miedzy dwoma haustami rozrzedzonego powietrza.

Moze jeszcze poczeka z tym przeniesieniem.

Chwile cierpienia zdawaly sie przeciagac w nieskonczonosc, a potem wreszcie byli na przeleczy. Na rownym gruncie stopy dowodcy nagle nabraly lekkosci i prawie wpadl na zolnierza przed nim, ktory niespodziewanie stanal, wskazujac cos reka.

— Tam! Prosto… przed nami!

Dowodce rozpierala duma. Baron Kremer niewatpliwie okaze hojnosc komus, kto przyprowadzi z powrotem egzotycznego czarownika i ksiezniczke L’Toff. Jego slawa bedzie ugruntowana!

Na przeleczy gromadka zolnierzy, ciezko dyszac, z rekami wspartymi na kolanach wpatrywala sie w dol. Dowodca tez stanal i nie mogl uwierzyc wlasnym oczom, kiedy zobaczyl poludniowy stok gory.

W odleglosci zaledwie paru krokow pasl sie maly osiolek, z ktorego zwisala odcieta uprzaz.

Na drodze, w odleglosci moze stu krokow trojka ludzi siedziala stloczona w malym pudle. Natychmiast rozpoznal zbiegow, ktorych scigal. Wygladalo, ze po prostu siedza czekajac, az zostana schwytani.

Dopiero po chwili dowodca zauwazyl, ze skrzynia sie rusza! Zadne zwierze jej nie ciagnelo, a jednak sie ruszala!

Jak?

Nagle olsnilo go, ze to musi byc sprawka czarownika.

— Za nimi! — Chcial krzyknac, ale tylko zaskrzeczal. Mniej wiecej polowa jego ludzi z trudem podniosla sie na nogi i chwiejnym krokiem ruszyla za nim w dol.

Ale skrzynia z kazda chwila przyspieszala. Dowodca zobaczyl, ze najmniejszy ze zbiegow, zlodziejaszek, o ktorym slyszal, ze znacznie przyczynil sie do ucieczki z zamku, odwraca sie i posyla mu zlosliwy usmieszek.

* * *

— Uwazaj na ten zakret!

— Nie martw sie o cholerny zakret! To ty uwazaj na hamulce!

— Jakie znow hamulce?

— No, te dwa dragi. Kiedy zblizamy sie do zakretu, dociskaj je do kol!

— Dennis, zdaje sie, ze teraz zakret bedzie bardzo ostry…

— Co mowisz, Linnora? Gdzie? O rany! Trzymajcie sie!

— Dennizz!

— Dennis!

— Wychylcie sie! Nie, w druga strone! Ksiezniczko, nic nie widze! Nie zaslaniaj mi oczu!

Z przerazliwym, rezonujacym w kosciach zgrzytem wozek pokonal ostry zakret, podskoczyl i popedzil stroma droga. Obok nich smigaly klujace krzewy i poskrecane drzewa.

— Eeej! Czy to juz koniec? Czy moge puscic te dragi? Czuje sie niezbyt dobrze…

— A ty, Linnora? Nic ci nie jest?

— Nie, Dennis. Czy widziales, jak blisko przepasci bylismy?

— Na szczescie nie. Badz tak dobra i zajmij sie Arthem. Zdaje sie, ze zemdlal.

Przez chwile droga biegla prosto. Dennisowi udalo sie zapanowac nad wozkiem.

— Dennis, Arth odzyskuje przytomnosc, ale jest bardzo zielony.

— Uderz go w twarz, jesli nie mozna inaczej! Nabieramy znow szybkosci i chce, zeby pilnowal hamulcow.

Maly zlodziej zaczal sypac przeklenstwami, dajac znac, ze powraca do zdrowia.

— Dziekuje, Wasza Wysokosc — westchnal z ulga Dennis.

— Nie ma za co. Ale musze ci powiedziec… Zdaje sie, ze przed nami jest nastepny ostry zakret.

— Wspaniale! Czy taki, jak ten poprzedni?

— Hm, chyba gorszy.

— O rany, masz racje! Trzymajcie sie!

* * *

Kiedy pochylosc wreszcie sie skonczyla, przejechali z rozpedu spory odcinek po plaskim, a nawet wjechali na przeciwlegle zbocze. Tymczasem osie wozu tak sie udoskonalily, ze dzialaly prawie bez tarcia. Przynajmniej jakis pozytek z tej szalonej jazdy.

Zatrzymali sie w koncu posrodku waskiej doliny, sluzacej za letnie pastwisko. Niedaleko drogi stal opuszczony szalas pasterski. Sila bezwladnosci doprowadzila ich prawie pod same drzwi.

Arth zacisnal hamulce, zeby wozek sam nie odjechal. Dopiero wtedy wyskoczyl i padl na trawe, ryczac ze smiechu.

Linnora poszla w jego slady, nieco mniej zmeczona, ale rownie rozbawiona. Ona tez upadla na bujna trawe, trzymajac sie za boki i zanoszac smiechem jak dzwoneczki. Z oczu ciekly jej lzy.

Dennis siedzial na swoim miejscu, drzac na calym ciele i wciaz zaciskajac w dloniach rzemienie, za pomoca ktorych kierowal wozkiem przez kilkanascie najbardziej przerazajacych mil w swoim zyciu. Rzucil ponure spojrzenie na Artha i Linnore. Choc byli jego najlepszymi przyjaciolmi, mieli szczescie, ze nie mial sily wstac, podejsc do nich i udusic ich na miejscu!

Pohukiwali jak dzieci, nasladujac rekami szalenczy ped. Zachowywali sie tak od pierwszych przerazajacych chwil na zboczu. Z chwila, kiedy doszli do przekonania, ze „czarownik” znowu znalazl sposob, ani przez moment nie przyszlo im do glowy, ze jest sie czego bac.

Przez ich radosne wrzaski kilkakrotnie niemal stracil kontrole nad pojazdem, co grozilo wpadnieciem na ostre jak brzytwa skaly.

Powoli, ostroznie Dennis uwolnil dlonie od rzemieni. Powracajace krazenie krwi spowodowalo ostry bol. Wrocila tez „choroba komunikacyjna”, ktora z trudem pokonal podczas szalenczego zjazdu. Niepewnie uniosl sie na nogach i ostroznie wysiadl ze zwariowanego malego pojazdu, przytrzymujac sie jego burty.

— Och, Dennis. — Linnora kulejac podeszla i zawisla na jego ramieniu. Nie mogla przestac sie smiac. — Och, moj wielki czarowniku, ale ich wystrychnales na dudka! Pedzilismy szybciej niz wiatr! Jestes cudowny!

Dennis zajrzal w jej szare oczy i zobaczyl w nich milosc i podziw, ktorych nieraz tam szukal. Nagle uswiadomil sobie, ze sa sprawy, ktore maja pierwszenstwo nawet przed zrealizowanym marzeniem.

„Musze zapamietac te mysl” — pomyslal zataczajac sie.

Potem odsunal od siebie ksiezniczke, zrobil kilka chwiejnych krokow za najblizsza kepe krzakow i poteznie zwymiotowal.

X. SIC CIASTECZKUS DISINTEGRATUM

Pokaz odbywal sie wieczorem, przy swietle ksiezyca i migotaniu setek jasnych pochodni. Wysoko urodzeni widzowie, coraz bardziej podenerwowani obserwowali przygotowania. Szereg za szeregiem szwadrony zapelnialy plac parad. Wtem werble zamilkly.

Nastapila dluga cisza, a potem nagle przerwal ja glosny przerazajacy dzwiek. Po eksplozji znowu zapadla cisza, gdy goscie w zadziwieniu i oszolomieniu patrzyli na to, co sie stalo. I wtedy tysiac mezczyzn pozwolilo sobie na jeden krwiozerczy ryk aprobaty.

Sierzant Gil’m zrobil zwrot i pomaszerowal zwawo w strone podium. W pewnym oddaleniu od placu, na koncu przejscia dla skazancow widniala w murze zewnetrznym nowa dziura. W miejscu, gdzie jeszcze przed paroma chwilami stal hardy wiezien L’Toff, wykrzykujac epitety w kierunku barona Kremera i jego szlachetnie

Вы читаете Stare jest piekne
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату