czolg, za ktorym jechal ich bradley, zaczal stawiac zaslone dymna, kiedy tylko rozpoczal sie ostrzal plazmowy. Gdyby ci glupi skurwiele w bradleyu od razu za nim wyskoczyli, zamiast sie nad tym zastanawiac, wciaz mogliby zyc.
Cena tchorzostwa byla po prostu za wysoka.
— Widzicie kogos jeszcze? — spytal.
— Nie — odparl jeden z szeregowych — ale wczesniej slyszalem po prawej stronie strzaly.
— Hej! — wrzasnal Buckley. — Jest tam kto!?
— Tutaj! — odparl glos. — Kto tam?
— Plutonowy Buckley! — krzyknal, wiedzac, ze tamtemu nic to nie powie.
— Widziales majora Andersona?
— Nie! Jest tam ktos z toba?
— Nie!
— Masz radio?
— Tak!
— No, nareszcie — powiedzial cicho Buckley. — Kurwa, nie wychylaj sie! Mozesz byc ta jedyna osoba, ktora pozwoli nam przezyc! Jest tu ktos jeszcze?!
Przez chwile nasluchiwal, ale slyszal tylko dobiegajace gdzies z tylu jeki, trzaski wybuchajacej w palacych sie pojazdach amunicji i wycie wiatru nad przelecza.
— To wszystko? — spytal jeden z szeregowych. — Tylko my?
— Na to wyglada — odparl Buckley. — Moglo byc gorzej.
— Jak?!
— Moglismy byc w pancerzach wspomaganych. Ty! Radiowiec! Odbierasz tam kogos?
— Nie!
— Znasz czestotliwosc majora Andersona?
— Tak!
— Przelacz sie na nia!
Buckley rozejrzal sie dookola. Pobliski row przebiegal w odleglosci okolo dwudziestu metrow od wiaduktu, gdzie raptownie sie splycal. Mogliby we trzech prawdopodobnie podczolgac sie pod same pozycje Posleenow, Wygladalo na to, ze obcy wyryli ladunkami wybuchowymi okop przebiegajacy pod wiaduktem. Wykazali przy tym o wiele wiecej sprytu niz chcialby widziec u kucykow.
Posleeni zaprzestali teraz ostrzalu, tylko co jakis czas nad glowami zolnierzy pizelatywal pocisk. Buckley nie wiedzial, czy strzelaja po to, by ich uziemic, ale taki wlasnie byl skutek. Kiedy zorientowal sie juz w sytuacji, uznal, ze moze im sie udac, jesli beda mieli odrobine szczescia.
— Szczescia — szepnal. — Potrzeba nam tylko odrobiny szczescia.
— Sir, nawiazalam lacznosc z ocalalym na przeleczy — powiedziala Kitteket. — Nie zostalo ich tam wielu; ten twierdzi, ze wie o czterech, wliczajac w to jego samego.
— No, po prostu bomba — stwierdzil pulkownik.
— Mowi, ze jest tam jakis plutonowy, ktory wzywa wsparcie artylerii.
— Daj go tu pani. — Mitchell zaczekal, az uslyszy w sluchawkach odpowiednia czestotliwosc. — Piechota, tu SheVa Dziewiec. Jaki chcecie ostrzal?
— Tu Lima Siedem Dziewiec — odparl radiowiec. — Plutonowy Buckley prosi o salwe tuz przed pozycjami Posleenow. Rozumie pan, oni okopali sie pod wiaduktem, a polowa wiaduktu ciagle stoi. Ostrzal z gory ich nie siegnie. Zrozumieliscie? Odbior.
— Potwierdzani — rzekl Mitchell. — Podam wam czestotliwosc artylerii i monitora. To, co my moglibysmy wam zrzucic, zabiloby was szybciej niz Posleeni.
— Dziekuje bardzo, panie kolego — odparl radiowiec. — Zadnych atomowek, jasne?
— Jasne. Policzyliscie Posleenow?
— Nie. Jestesmy pod ciezkim ostrzalem, nie mozemy sie wychylac. Ale raczej nie ma ich za wielu. Troche karabinow magnetycznych, kilka dzialek plazmowych. Ale poradzili sobie z pojazdami, zdjeli wszystkie.
— Rozumiem. Odsylam was do lacznosciowca, ona polaczy was z artyleria. Dajcie znac. jak cos zalatwicie.
— Jasne. Bez odbioru.
Mitchell zaczekal, az Kitteket przelaczy czestotliwosc, a potem gestem kazal wszystkim odwrocic sie w strone srodka przedzialu.
— Dobra, Kitteket, mamy kontakt z jednym czy dwoma piechociarzami w Gap, artyleria i kilkoma milicjantami. Ktos jeszcze?
— Na razie nie, sir — odparla. — Nie mam czestotliwosci oddzialow po drugiej stronie przeleczy, a wszyscy inni sa poza zasiegiem. — Przerwala i pokrecila glowa. — Mam pomysl, ale nie wiem, czy to sie uda.
— Co takiego?
— System kontroli jadrowej. To uklad dwukierunkowy, ktory…
— Odbija sygnal od jonizujacych ogonow meteorow — dokonczyl Mitchell. — Ale sluzy tylko do przesylania grup kodowych.
— Tak, sir. I mozna wyslac tylko trzy znaki tekstowe na raz. Ale za to dowolne znaki. Mozna wyslac w ten sposob caly slownik, tylko powoli.
— Prosze to zrobic. Prosze tez zdobyc czestotliwosc oddzialow, po tamtej stronie. Musza oczyscic nam droge, inaczej bedziemy musieli powierzyc to milicji.
— Jakos nie wydaje mi sie, zeby szturmowanie przeleczy bylo ich najmocniejsza strona — powiedziala Kitteket.
40
Thomas Redman byl cholernie wkurzonym Indiancem.
Nie wystarczylo, ze wojna spowodowala zamkniecie kasyna, ktore od czternastu lat bylo jego miejscem pracy. Nie wystarczylo, ze jego mlodszy brat zginaj na jebanym Barwhon, zabity przez tych sukinsynow Posleenow. Teraz przyszli i zajeli Dillsboro, gdzie kiedys byl jego sklep z „autentycznymi indianskimi nozami do skalpowania Posleenow”.
To fakt, ze sklep rozjechalo cholerne dzialo SheVa, ale nie mialo specjalnego wyboru.
Niezaleznie od tego, kto faktycznie zniszczyl sklep, odpowiadaja za to Posleeni, ktorzy, na Boga, musza za to zaplacic. Rodzina Thomasa mieszkala w tych gorach od czasow, kiedy Kolumb naciagal Izabele na klejnoty, a on nie zamierzal byc ostatnim Redmanem, ktory przekreca bialasow na forse.
Az do tej chwili jego walka z Posleenami polegala na przekazywaniu lasce w SheVie, gdzie sa. Kiedy gruchnela wiadomosc, ze obcy ida na przelacz, Thomas poslal zona — nazywal ja squaw, kiedy chcial ja rozezlic — droga do Knoxville. Potem wyciagnal swoje radio, zabral karabin i pojechal czterokolowcem na wzgorza.
Nie widzial, co dzialo sie na przeleczy, ale slupy dymu nie pozostawialy wiele watpliwosci. Znal takie miejsce, z ktorego mogl spojrzec na Posleenow. Ale dotarcie tam wymagalo zlamania prawa.
Podczas legislacyjnej goraczki u zarania kryzysu jednym z najwazniejszych tematow bylo sformowanie milicji. W koncu Kongres zniosl wiekszosc ustaw ograniczajacych posiadanie broni, a zamiast nich wprowadzil przepisy dotyczace dzialania milicji. Przepis odnoszacy sie do zasiegu terytorialnego powiadal, ze „zaden czlonek milicji utworzonej w okreslonym rejonie nie moze przekraczac sasiednich rejonow w zwiazku z dzialalnoscia milicyjna bez wyraznej zgody wladz tych rejonow”. Oznaczalo to, ze jesli grupa, powiedzmy, milicjantow z Wirginii cwiczyla w lesie, nie mogla przekraczac granic stanu Maryland.