sie ze strazniczka.
— Nnnaprawde? — Annie odcinala kawalki tluszczu i przesuwala je na brzeg talerza.
— Czasem mowisz z poludniowym akcentem, a czasem nie. Kiedy go uzywasz, nie masz problemow z mowa. Skad jestes?
— Nuh J’sey.
— No to gdzie nabralas takiej maniery?
— Nie wiem, zlotko — odparla Elgars z zawadiackim usmieszkiem. — Dajmy temu spokoj.
Wendy spojrzala na nia zdziwiona, czujac, jak ciarki przechodza jej po plecach.
— Cos sie stalo?
— Co?
— Niewazne.
Przez chwile siedzialy w milczeniu. Elgars rozgladala sie dookola, a Wendy z uwaga obserwowala swoja nowa kolezanke.
— Pamietasz w ogole, co to jest poludniowy akcent i jak brzmi? — spytala ostroznie.
— Spoko — odparla Elgars.
— Czy chcesz pogadac z jakims poludniowcem? Wydaje mi sie, ze tego chcesz, bo… tylko wtedy, kiedy mowisz z akcentem, mozna cie bez problemow zrozumiec.
Annie zacisnela kurczowo szczeki i obrzucila Wendy tak jadowitym spojrzeniem, ze ta przez chwile zaczela sie bac, ale nagle jej kolezanka odetchnela gleboko i rzucila niedbale:
— Masz na mysli cos takiego? — spytala i z jej ust poplynely wyrazne slowa. — O zesz, to nie do wiary!
— Przed chwila szlo ci lepiej, ale i tak jest niezle.
— Co sie ze mna dzieje? — mruknela Elgars. Z kazdym slowem jej glos nabieral miekkosci. — Czy ja wariuje?
— Nie sadze — odparla Wendy. — Znam paru swirow, i jak dla mnie, jestes po prostu odrobine niezwykla. Nie wiem, co siedzi w twojej glowie, ale nie jestes osoba, ktora zapadla w spiaczke. Lekarze cos tam pomajstrowali, kazali ci stac sie inna osoba, ale im sie nie udalo. Tak przynajmniej mysle.
— To kim ja, do cholery, jestem? — spytala Elgars. Jej oczy zwezily sie w cieniutkie szparki i syknela: — Nie jestem Annie Elgars? Przeciez zrobili mi badania DNA i przeskanowali twarz. Kim jestem?
— Sama juz nie wiem — mruknela Wendy. — W koncu wszyscy nosimy jakies maski. Moze jestes osoba, ktora Annie Elgars zawsze chciala byc? Albo wrecz przeciwnie, Annie, jaka wszyscy znali, byla wlasnie taka maska, a ty jestes prawdziwa? Ktoz to moze wiedziec, jak nie ty.
Teraz Annie spojrzala na nia czujnym wzrokiem, po czym odepchnela tace.
— To jak mam sie tego dowiedziec, co?
— Niestety, obawiam sie, ze odpowiedzi na to pytanie moga ci udzielic tylko psychiatrzy. — Wendy zamilkla, widzac wyraz twarzy Annie. — Wiem, ja tez ich nie trawie. Ale zdarzaja sie miedzy nimi porzadni goscie, trzeba tylko na takiego trafic.
Spojrzala na wiszacy na scianie jadalni zegar.
— Zmieniajac temat… Jedna z rzeczy, o ktorych nie rozmawialysmy do tej pory, jest praca. Nadeszla pora mojej zmiany, wiec musimy isc. Wydaje mi sie, ze lekarze to mieli na mysli, kiedy mowili, zebys mi pomogla. Moze w ten sposob uda sie przyspieszyc caly proces leczenia. Bog swiadkiem, ze przyda sie kazda para rak do pomocy.
— A czym sie zajmujesz?
— No coz — odparla ostroznie Wendy. — Moze powinnas sama sie przekonac? Moze ci sie spodoba? Jesli nie, to jestem pewna, ze znajdziemy ci jakies inne zajecie.
— No dobra — rozesmiala sie Annie. — Ciekawe, czym ty sie zajmujesz, skoro nie pozwolili ci byc w strazy ani nie wzieli cie do piechoty.
Drzwi musialy solidnie tlumic dzwieki, bo kiedy sie rozsunely, korytarz wypelnil krzyk rozbawionych dzieci.
Pomieszczenie, do ktorego weszly, przypominalo centrum huraganu. Tylko niewielka grupka dzieci — wedlug niedoswiadczonej Annie, w wieku okolo pieciu lat — spokojnie zgromadzila sie wokol starszej siedmio — czy osmioletniej dziewczynki, ktora czytala na glos bajke. W pewnej odleglosci od nich przycupnal chlopczyk, calkowicie pochloniety ukladaniem puzzli. Pozostala dziesiatka maluchow biegala w te i z powrotem, krzyczac ile sil w plucach.
Dla Annie byl to najbardziej nieprzyjemny dzwiek, jaki w swoim zyciu slyszala. Od razu naszla ja ochota, aby palnac ktoregos z bachorow, byleby tylko na chwile sie zamknal.
— W dzien mamy ich tutaj czternascioro, a osemka mieszka na stale — wyjasnila Wendy, patrzac z niepokojem na kolezanke. — Trojka dzieci Shari i piatka sierot.
Ostroznie wymijajac rozbiegane dzieci, podeszla do nich blondynka sredniego wzrostu z niemowlakiem na reku. Mogla miec rownie dobrze piecdziesiat, jak i trzydziesci lat; jej sympatyczna twarz niegdys musiala byc bardzo piekna. Lata ciezkiego zycia pozostawily pietno, nadajac jej rysom surowosci i twardosci. Mimo to bil od niej dobry humor i serdeczne cieplo. Sprawiala wrazenie osoby, ktora niejedno widziala w zyciu, i dopoki nic naprawde zlego sie nie dzialo, wszystko bylo w porzadku.
— Czesc, Wendy — powiedziala lekko zachrypnietym glosem, ktory swiadczyl o wielu wypalonych paczkach papierosow. — Kim jest twoja przyjaciolka?
— Shari, poznaj Annie Elgars. W zasadzie kapitan Elgars, ktora odpoczywa u nas i jest w trakcie rekonwalescencji — powiedziala jednym tchem. — Pani kapitan, to Shari Reilly, ktora prowadzi zlobek.
— Milo mi pania poznac, pani kapitan — powiedziala opiekunka, podajac jej do uscisniecia lewa dlon.
— Mnie rowniez — odparla Annie.
— Jednym z powodow jej rekonwalescencji sa klopoty z artykulacja — wyjasnila Wendy. — Psychiatra zasugerowal, aby Annie mi towarzyszyla; byc moze dzieki temu odblokuje sie jej pamiec. Stracila ja pod pomnikiem.
— Naprawde tam bylas?
— Tak, ale ona za duzo gada — mruknela Annie.
Jedno z dzieci przebieglo obok nich, uciekajac przed scigajacym je maluchem. Dzieci bawily sie w berka, choc nie obowiazywaly w nim zadne zasady. Dziewczynka majaca szesc czy siedem lat pobiegla z krzykiem do siedzacej obok drzwi grupki.
— Niezle dajesz sobie rade — powiedziala Shari. — Wiekszosc ludzi az by sie zatrzesla, slyszac piski Shakeeli.
— Racja — przytaknela Annie.
Choc halas wokolo nie ustepowal, Annie udalo sie od niego odizolowac. Miala wrazenie, ze spadla na nia zaslona zatrzymujaca niepozadane dzwieki. Docieraly do niej nadal, jednak byla w stanie je wyciszyc. Miala mimo to lacznosc ze swiatem i kontrolowala ja, co ogromnie ja ucieszylo. Poczula sie bezpieczna, do chwili, w ktorej zrozumiala, ze jej klopoty z mowa powracaja.
— Ale mnie te piski nie przeszkadzaja — dodala, wzruszajac ramionami. — Nie wiem, czemu.
Shari pokiwala glowa w zamysleniu, a potem powiedziala:
— Wendy, musze zajac sie blizniakami. Maly Billy mial dzisiaj niewielki wypadek i Crystal jest tym strasznie przejeta. Zajmiesz sie Amber?
— Lepiej zajme sie gotowaniem obiadu. Moze Annie potrzyma mala?
— No dobrze — odparla Shari po krotkiej chwili wahania. — Wiesz, jak sie trzyma dziecko?
— Nie. — Annie spojrzala nieufnie na oseska.
— Musisz je chwycic w ten sposob i tak podtrzymywac — tlumaczyla Shari, ukladajac ramiona Elgars i kladac w nich dziecko. — Najwazniejsze to nie pozwolic, zeby glowa malucha opadla.
— Chyba rozumiem — odparta kapitan, glaszczac malenstwo po plecach. Podejrzala, ze Shari wlasnie w ten spokoj uspokaja dziecko.
— No to juz wiesz, o co chodzi. — Wendy ruszyla do drzwi kuchni. — To proste.