Szybko odlazl niewielka przecinke — pozostalosc po jakims domu, sadzac z resztek ogrodu i murkow — i wyjal lornetke, aby uwaznie przyjrzec sie okolicy. Nie mial klopotow ze zlokalizowaniem kolumny Posleenow, ktora go minela. Obcy kierowali sie droga ku Batesville. Najgorsze bylo to, ze znajdowali sie w okolicy, w ktorej powinien byc oddzial.
Na poludniu dostrzegl kolejny patrol z Wszechwladca, tym razem dosc daleko od przypuszczalnych pozycji druzyny. Prawde mowiac, obaj wodzowie byli w zasiegu strzalu. Gdyby mial elektroniczny celownik, trafienie ich byloby dziecinnie prostym zadaniem…
A gdyby spudlowal, byloby po prostu zabawniej.
Lakom’set zaczynal sie zastanawiac, czy towarzyszenie Tulo’stenaloorowi na wojnie bylo dobrym pomyslem. Jak dotad „wielkie starcie' ograniczalo sie do biegania po drogach, a tymczasem on wolalby zabijac ludzi. I zeby oni do niego strzelali. Wszystko byloby lepsze od tego nie konczacego sie lazenia w te i z powrotem.
— To takie nudne, nudne, nudne — powiedzial, ale naturalnie zaden z jego podwladnych nie zareagowal. Byli na tyle pojetni, zeby wykonywac proste rozkazy, ale konwersacja przekraczala ich mozliwosci.
Jakby w odpowiedzi na te slowa tuz nad jego ramieniem zagwizdala kula kalibru .50, rozrywajac piers idacego obok cosslaina.
— A moze nuda wcale nie jest taka zla? — powiedzial sam do siebie Lakom’set, odwracajac tenar w strone snajpera.
Mosovich skulil sie za skala, kiedy wokol niego zaczal uderzac grad pociskow, a potem mocno przywierajac do ziemi, zsunal sie ze wzgorza. Posleeni nie maja poczucia humoru i na jego niewinny zart odpowiedzieli z cala powaga.
Czas znowu pobiegac.
Mueller widzial, jak horda wrzeszczacych Posleenow nagle zawrocila i pognala na poludnie. Mimo ze mijali kryjowke ludzi w odleglosci jakichs trzydziestu metrow, sensory Wszechwladcy nie wykryly obecnosci zwiadu. Mueller podejrzewal, ze powinien wyciagnac z tego jakies wnioski, ale na razie zajety byl dygotaniem z zimna.
Przejscie obok kryjowki zwiadu zajelo hordzie prawie pol godziny. Cale szczescie, ze nie bylo ich wiecej, bo inaczej ludzie popadliby w tej lodowatej wodzie w hipotermie.
Plan druzyny byl prosty. Mosovich mial kierowac sie na zachod i odciagac uwage Posleenow, a reszta oddzialu miala isc na polnoc, ku wlasnym pozycjom w okolicach jeziora Burton Line. Uksztaltowanie Appalachow w tamtym rejonie pozwalalo na obsadzenie przeleczy stosunkowo niewielkimi silami. Gdyby Posleeni zaatakowali, bez trudu zostaliby stamtad odparci, nawet mimo znacznej przewagi liczebnej. Drogi i mosty w tamtych okolicach zostaly zerwane, a zabudowania wysadzone w powietrze przez patrolujace oddzialy. Mueller spojrzal na zesztywniale cialo Nicholsa. Snajper nie musial juz o nic sie martwic. Galaksjanska hiberzyna, czyli kombinacja lekow spowalniajacych metabolizm i nanitow, sprawiala, ze organizm prawie zamieral. Nanity dbaly o to, aby nie doszlo do zadnych trwalych uszkodzen. Jesli ranny nie wykrwawial sie, mozna bylo przez trzy miesiace, niezaleznie od warunkow, nie martwic sie o jego zdrowie. Po wstrzyknieciu do krwioobiegu stymulantu lub po wyczerpaniu sie zapasow energii nanitow pacjent budzil sie w miare dobrej kondycji, choc nie pamietal, co sie z nim dzialo w czasie snu.
Ale problem polegal na tym, ze Nichols nie byl lekki.
— Ruszamy, siostro. — Mueller wskazal podbrodkiem na zachod. — Znajdziemy nowa kryjowke i w niej przeczekamy do zmierzchu — dodal, szczekajac zebami. — Sprobujmy nie zostawiac zadnych sladow, kiedy bedziemy wychodzic z wody.
— Kto go niesie jako pierwszy?
Mueller spojrzal na strumien. Woda szumiala, pedzac jak na zlamanie karku i co chwila rozpryskujac fontanny kropel o sliskie kamienie.
— Niech to diabli. Lepiej go ciagnac i nie ryzykowac — powiedzial, chwytajac snajpera za rece.
Sporych rozmiarow sciernisko w okolicach drogi Lon Lyons sprawilo Mosovichowi sporo klopotow. Mial do wyboru albo przebiec je, ryzykujac wykrycie, albo nadlozyc drogi i zmarnowac dziesiec minut. Wybral to drugie rozwiazanie, i ucieszyl sie ze swojej przezornosci, kiedy zobaczyl patrol Poslcenow przeczesujacy okolice w poszukiwaniu snajpera.
Patrol zatrzymal sie, czekajac na Wszechwladce, a potem ruszyl na zachod przez gesty las. W takim terenie Mosovich nie obawial sie Posleenow. Gesta sciolka umozliwiala mu szybkie i sprawne poruszanie. Biegl po sladach zwierzyny, przedzierajac sie przez krzaki, i zastanawial, co powinien teraz zrobic. Mogl albo skrecic na zachod, do Amy Creek, albo dalej krazyc wokol Clarkesville, albo wreszcie ruszyc na zachod w strone Unicoi Gap. Po krotkim namysle zdecydowal, ze pojdzie na zachod.
Przed soba mial droge 255. Samo przeciecie drogi bylo niebezpieczne, ale mapa wskazywala, ze lasy po obu stronach szosy sa mlode i dosyc geste. Jezeli dopisze mu szczescie, moze przemknac sie nie zauwazony.
Pograzony w rozmyslaniach, wybiegl na otwarta przestrzen.
Okazalo sie, ze las, ktory powinien tutaj rosnac, zostal jakis czas temu wykarczowany. Z miejsca, w ktorym stal Mosovich, wygladalo na to, ze ktos zalozyl tutaj tartak. Co prawda budynki zniknely, ale pozostaly fragmenty narzedzi i maszyn. Po prawej stronie widac bylo pozostalosci drogi do niedalekiej farmy. Najzabawniejsze bylo to, ze w poblizu znajdowaly sie pozostalosci ujezdzalni koni. Mosovich usmiechnal sie pod wplywem naglej fali czarnego humoru.
Jeden rzut oka na mape wyswietlana przez przekaznik powiedzial mu, ze sytuacja nie jest wesola. Jak do tej pory on i Posleeni bawili sie w ciuciubabke. Mosovich chcial przemknac przez droge, a potem wezwac ostrzal artyleryjski. Jego tropem podazali mlodsi Wszechwladcy, podczas gdy reszta brygady usilowala zajsc go to z jednej, to z drugiej strony. Zakladajac, ze teraz robia to samo, przekroczenie drogi oznaczalo wpadniecie wprost na Posleenow.
Po chwili namyslu postanowil zaryzykowac i ruszyl biegiem w strone drogi.
Cholosta’an podniosl wzrok znad instrumentow tenara i spojrzal w kierunku wskazywanym przez krzyczacego zwiadowce. Dostrzegl na tle zbocza jakas postac; to musi byc czlowiek, ktorego tak dlugo scigaja. Uniosl bron gotowa do strzalu, ale automatyczny system celowniczy jak zwykle zignorowal czlowieka. Nim Cholosta’an zdolal porzadnie wymierzyc, czlowiek zniknal z pola widzenia. Wsciekly Posleen chwycil manetke, aby uniesc tenar do gory, jednak Orostan polozyl mu don na ramieniu.
— Spokojnie, mlody kessentai. — Spojrzal na trojwymiarowa mape. — Wydaje mi sie, ze schwytalismy go w pulapke.
Nacisnal kilka klawiszy, przesylajac do wszystkich oddzialow rozkaz otoczenia samotnego zbiega. Ten manewr spowoduje, ze oddzialy beda wystawione na ogien przeciwnika, pomyslal Cholosta’an.
— Jakim cudem? Przeciez oni poruszaja sie po gorach bezszelestnie i nie zostawiaja sladow, zupelnie jak Duchy Przestworzy.
— Ale nie potrafia latac — stwierdzil z cynicznym rozbawieniem oolt’ondai, pokazujac na mape.
Po chwili mlodszy kessentai takze sie rozesmial.