uprawnienia.
— Zel, tak? — McConnel zmarszczyl brew. — Chyba nam sie skonczyl, sir. Indowy zuzyli go w zeszlym miesiacu do dopasowywania pancerzy. Czekamy na zamowiona dostawe, ale… no wie pan, jak to jest z zaopatrzeniem z GalTechu.
— Cholera. — Sunday powaznie pokiwal glowa. — Nic nie zostalo? Ani jednej puszki? Nigdzie? Moze ktos ma odrobine pod biurkiem?
McConnel przez chwile przygladal mu sie z ukosa, potem pokiwal glowa.
— No, byc moze jest jeszcze jedna puszka w kwaterze batalionu — rzekl.
Sunday oparl rece na biodrach.
— Moze powinienem skoczyc do kwatery batalionu i porozmawiac z…
— Dowodca batalionu.
— Na pewno? — zdziwil sie szczerze Sunday. — Na pewno nie chodzi o… nonie wiem… oficera operacyjnego albo starszego sierzanta sztabowego?
— Nie, poruczniku — odparl zdecydowanie McConnel. — Major O’Neal ma puszke zelu. A przynajmniej tak mi dano do zrozumienia.
— Jasne. W takim razie ruszam do dowodcy batalionu po puszke zelu. Aha, jeszcze jedno, plutonowy.
— Taaak?
— Chyba powinniscie zadzwonic do dowodcy batalionu i powiedziec mu, ze przyjde — wyszczerzyl zeby Sunday. — Ale moze… po miniecie pewne szczegoly naszej rozmowy. — Nachylil sie nad biurkiem i przyjaznie usmiechnal. — Dobrze?
— Dobrze — usmiechnal sie w odpowiedzi McConnel. — Jak pan chce.
— To nic szczegolnego, plutonowy — ciagnal Sunday, prostujac sie. — Czuje sie tylko zobowiazany wspomniec, ze ucze sie obslugi pancerzy wspomaganych, i jesli mnie pamiec nie zawodzi, one same generuja swoje nanitowe wysciolki. Co wy na to?
— Nie mam pojecia, co powiedziec, poruczniku — usmiechnal sie podoficer.
— Jestem tez zobowiazany wspomniec, plutonowy, ze kiedy wojskowy zwraca sie do drugiego wojskowego samym stopniem, oznacza to zazwyczaj, ze go nie szanuje. Co wy na to?
Podoficer zasmial sie.
— A ja na to zupelnie nic, sir.
— Prosze mi mowic Czolg, plutonowy McConnel — powiedzial Sunday, wychodzac. — Tak mnie nazywaja wszyscy przyjaciele.
22
— Panie majorze — powiedzial z kamienna twarza sierzant Pappas. — Na zewnatrz czeka porucznik Sunday i prosi, zeby poswiecil mu pan chwile.
— Prosze wejsc, Sunday! — zawolal O’Neal.
Sunday wkroczyl do gabinetu, stanal na bacznosc i zasalutowal.
— Sir, kapitan Slight wydala mi rozkaz zdobycia zelowej wysciolki do pancerzy! Dano mi do zrozumienia, ze posiada pan ostatnia puszke w calym batalionie!
Mike odchylil sie w fotelu, niedbale odpowiedzial na salut i strzepnal popiol z cygara.
— Konczy sie, tak? A ja wyslalem puszke do kompanii Charlie. Slyszalem, ze ja zuzyli, ale niech pan do nich idzie i zapyta, czy cos im nie zostalo. Moze pan tez sprobowac zdobyc troche na wlasna reke. Jak pan chce.
— Tak jest, sir! — zasalutowal znow Sunday. — Prosze o pozwolenie kontynuowania poszukiwan, sir!
— Prosze kontynuowac, Sunday — powiedzial O’Neal, znow leniwie machajac reka. — I niech pan powie Slight, ze zel nie rosnie na drzewach.
— Tak jest, sir! — Porucznik odwrocil sie na piecie i wyszedl. O’Neal pokrecil glowa, kiedy sierzant Pappas wszedl do srodka, zakrywajac dlonia usta.
— Chichracie sie, Gunny.
— Wcale nie — odparl byly marine. — Chichocze, a to co innego.
— To chyba nie byl dobry pomysl — powiedzial O’Neal, zaciagajac sie cygarem. — Sunday jest bystry, a do tego juz sluzyl. Slight chyba przejedzie sie na nim.
— Moze — wzruszyl ramionami sierzant. — Ale to stara i chwalebna tradycja. Co z nas bylaby za jednostka, gdybysmy nie wyslali nowego porucznika na poszukiwanie czegos, co nie istnieje?
— Nie wiem — usmiechnal sie Mike. — Moze jednostka bez dudziarza?
Sunday stal z zamyslonym wyrazem twarzy pod kwatera batalionu; jedna reke mial na biodrze, druga powoli pocieral brode. Rozejrzal sie po niewielkim obozie, szukajac inspiracji, az jego wzrok spoczal na plakacie reklamujacym nowy sklep zaopatrzenia sil naziemnych. Przez chwile patrzyl na niego z zastanowieniem, potem szeroko sie usmiechnal.
Pogwizdujac, ruszyl przed siebie. Kazdy mijany zolnierz, ktory spojrzal mu w twarz, niemal natychmiast odwracal wzrok; to nie byl wyraz twarzy, jaki chcialoby sie widziec u czlowieka gabarytow buldozera.
Maggie Findley byla niska, drobna brunetka. Miala siedemnascie lat i za rok, o ile jeszcze bedzie zyla, skonczy szkole Central High School („Dom Smokow!'). Zglosila sie do pracy w sklepie sil naziemnych z dwoch powodow: po pierwsze, to byla praca, a w obecnych czasach nielatwo bylo o prace, a po drugie, mogl to byc niezly sposob poznania jakiegos milego faceta.
To byla jej pierwsza samotna zmiana w kasie. Jak dotad sobotni poranek byl cichy i spokojny. Przed chwila do sklepu wszedl jakis wielki zolnierz i zniknal miedzy polkami.
Kiedy zobaczyla, ze zbliza sie do niej, troche sie zdenerwowala; nie byl wielki, byl po prostu olbrzymi. Ale po chwili zauwazyla srebrne belki porucznika i przestala sie martwic. W koncu oficerowie sa dzentelmenami. I wlasnie w takim przyjemnym stanie umyslu spojrzala na to, co porucznik postawil na ladzie, i zaczerwienila sie az po same uszy.
Tommy usmiechnal sie do mlodej damy za lada; wedlug identyfikatora nazywala sie Findley.
— Czy moze ma pani troche wiecej tego na zapleczu? Na polce bylo tylko kilka opakowan.
— Eee… — Spojrzala na pudelko, a potem na oficera, i znow sie zaczerwienila. — Potrzeba panu… wiecej? — pisnela.
— Najlepiej by bylo, gdyby miala pani nie rozpakowany karton — powiedzial, zlosliwie sie usmiechajac. — Moj dowodca kompanii i ja mamy… — wykonal kilka blizej nieokreslonych gestow — pewne trudnosci.
— Juz ide zobaczyc — powiedziala Maggie i pospiesznie czmychnela zza lady w glab sklepu.
Tymczasem Tommy stal przy kasie, pogwizdujac cicho przez zeby. Potem wzial do reki numer „Broni i amunicji', jednego z niewielu pism, ktore przetrwalo zalamanie rynku wydawniczego. Przerzucil kilka stron, ogladajac projekt nowego desert eagle’a kaliber .65. Osobiscie byl zdania, ze kazdy czlowiek mniejszy od niego samego fiknie na plecy przy probie strzelania z czegos takiego. Ale niektorzy po prostu czuja sie chorzy, jesli nie maja najwiekszej w okolicy spluwy.
Sprzedawczyni wrocila, niosac ukradkiem male niebiesko-biale pudelko.
— Mamy… tylko z nazwa marki…
— To nic nie szkodzi. — Tommy odlozyl pismo i siegnal po portfel. — Wlasciwie to nawet lepiej.
— Zapakowac w papier czy w folie? — spytala bez tchu Maggie, starajac sie unikac jego wzroku.
— W papier, ma sie rozumiec — usmiechnal sie Tommy. — Prosze.